"Jego ludzie"

Zgiełk i zamęt, nawoływanie się przewoźników, rozwrzeszczany tłum, przekleństwa i złorzeczenia, skamlące głosy żebrzących, łoskot drzwi, zatrzaskiwanych przed śmiertelnym znużeniem podróżnych, świszczące, jak smagnięcie batem odmowy wrogich głosów - takie to było preludium ziemskie tej pieśni anielskiej, która w kilka godzin potem miała rozbrzmieć na niebiosach, głosząc "pokój ludziom dobrej woli!"

Ileż dobrej woli mogło być w tym tłumie, zepchniętym w ową noc pamiętną do małego miasteczka Judzkiego rozkazem Cezara? Nie dowiemy się o tym nigdy na tym świecie. Ale sądząc z tego, co nam przekazało Pismo, musiało jej być przedziwnie mało, a prawdopodobnie nie było wcale, jeśli Aniołowie musieli jej szukać wśród pasterzy górskich, strzegących samotnie swych stad, a gwiazda przyprowadziła swych mędrców, ze stron aż tak dalekich.

A jednak to Dziecię, które samo wybrało od wieków miejsce swego narodzenia i wszystkie, towarzyszące mu okoliczności, chciało, by stajnia Jego przyjścia na świat leżała właśnie tuż pod tym miastem rozwrzeszczanym, nieczułym, brutalnym i złym. Pasterzom-pustelnikom dozwoliło przyjść, złożyć sobie pokłon, przyjęło dary, wiezione w trudzie najwyższym z drugiego końca świata, ale od małoduszności i złej woli nie dało się odepchnąć dalej jak o parę kroków, byle gdzie, aby możliwie jak najbliżej.

W wiele lat potem będą mówili o Nim ze zdziwieniem, że pochodzi z tego Nazaretu, z którego nigdy nic dobrego nie wyszło. Zarzucą Mu niezrozumiałą miłość do wszystkiego co upadło i zbrukane, a więc w ludzkich oczach złe. I tak będzie zawsze. Aż do Golgoty, gdzie pod krzyżem staną miłość, dobra wola i wierność niezłomna, ale na wysokości Najświętszego Oblicza, tuż przy Nim w objęciach wspólnie przeżywanego konania, znajdą się tylko dwaj złoczyńcy. - Aż po dzień dzisiejszy, kiedy to z cichych, bogobojnych wiosek ludzie pielgrzymują kilometrami do odległego kościoła, a gdzieś pod skwarem, Afryki, lub przez śniegi Północy, żarliwość gna neofitów do prymitywnej kapliczki stacji misyjnej - gdy nasze metropolie roją się od świątyń wokoło których szaleje groza bluźnierstw, i straszliwsza jeszcze groza obojętności, a niedostrzeżone przez Betlejem Narodziny Dzieciątka, przedłużają się w niepojętą samotność Boskiego więźnia cyborium i monstrancji.

W objawieniach Anny Katarzyny Emmerich znajduje się, między innymi, wzruszający opis podróży do Betlejem. Objawienia świętych nie stanowią ścisłego przedmiotu wiary, a tym mniej dogmatu. Ale niektóre z nich tak przekonywają podźwiękiem realistycznej, ludzkiej prawdy, że, zachwyceni, powiadamy: "Tak musiało być rzeczywiście!"

Otóż w tym opisie widzimy nie tylko wszystkie szczegóły tej podróży, ale dowiadujemy się o nastroju, który ożywiał oboje świętych wędrowców. Matka Najświętsza, choć tak młodziutka, ale jak to zawsze Ona, rozumująca mądrze i wnikliwie, Ona, która przy swej niebotycznej doskonałości zachwyca nas zawsze taką bystrością sądu i trafnością spostrzeżeń ("jak mi się to stanie?", "cożeś nam to uczynił", "wina nie mają") wiedząc jak wielki zjazd nastąpi w Betlejemie, obawia się, że miejsca nie znajdą. Ale święty Józef, optymista, tym optymizmem dobroci, który nie potrafi mierzyć ludzi inną miarą niż własną, zapewnia Ją, że znajdą bez wątpienia. Wszak on pochodzi z Betlejemu, zna dobrze to miasto swoje, miasto swego dzieciństwa i młodości, miasto swoich ludzi. Jakżeby nie mieli przyjąć oni, którzy są tacy jak on. Jakżeby nie mieli przyjąć tej Najukochańszej, Najpiękniejszej, Najświętszej, która oto jest przy nadziei! Przyjmą ze zwykłego ludzkiego serca, choć nie wiedzą nawet, kogo to Ona ma urodzić! Przyjmą, bo przecie to są Betlejemczycy, jego ludzie, tacy, jak on!

Wiemy, jak przyjęli! Ale tylko z najsubtelniejszą wnikliwością uczucia możemy się domyślać jak ból i wstyd straszliwy musiały zmiażdżyć to biedne, najlepsze, niepodejrzliwe serce Józefowe, gdy zamiast do wygodnej izby, w krąg życzliwych, swoich ludzi, musiał Ją wprowadzić do skalnej kryjówki, ułożyć na wiązce siana, tuż pod kopytami wołu i osła, aby Ją chociaż bydlęta ogrzały swym oddechem.

Potem przyszła wprawdzie radość bez nazwy, kiedy Maryja złożyła w jego ramiona Dziecię Jezus, gdy niebo szalało od pień anielskich, a pożar światła objął noc. - Ale blizna serdeczna po ranie zawodu, zadanego w ową noc pamiętną, przez "swoich ludzi", temu Betlejemczykowi o niepojętej dobroci; musiała mu chyba pozostać, jak stygmat na całe życie!

Na całe życie?... Czy nie na całą wieczność?... Czy nie pozostanie do chwili Sądu Ostatecznego, jeśli do tej chwili "jego ludzie" nie zdołają wygładzić zadanego mu wówczas ciosu?...

Jego ludzie?... Któż to są "jego ludzie" jak nie my wszyscy, ludzie świeccy, których los jest tak do jego losu podobny, i podobna praca i troski i tryb życia codziennego, kłopoty, i radości? Wszak - nic z tego, co nasze, nie jest mu obce! I widząc nas tak do siebie podobnych, mierzy nas zapewne swoją miarą i ufając sercem, które nie zna zdrady, myśli "to są swoi ludzie... oni go przyjmą na pewno!"

Myśli tak od dwu[ch] tysięcy lat!...

I od tyluż lat powtarza się na każdym kroku, nad każdym progiem, na każdej ulicy i u wszystkich wrót, tragedia betlejemskiego rozczarowania. W ciągu wieków Aniołowie przyprowadzają Narodzonemu Bogu pustelników i młodzieńców, gwiazda zapalona od światła Ducha Św[iętego] wskaże drogę mędrcom i wyznawcom, doktorom i męczennikom...

A święty Józef, którego odepchnęli "jego ludzie", wędruje po dzień dzisiejszy!

I puka... i pyta... i czeka... i idzie dalej...

Zbrojny w przekorną miłość, niebaczny rzeczywistości...

Czyż nikt nie spotkał go przedwczoraj?... W taki dziwny, zimowy wieczór, którego cały przebieg wyglądał jak tendencyjny fotomontaż ułożony przez maniaka, zawziętego na życie wszelkiej otuchy?

Tego wieczoru w ciemnej bramie siedział chłopczyk, który sprzedawał pudełka pełne mozolnie uzbieranych, wypalonych zapałek, a przyłapany na oszustwie skamlał cicho, dmuchając w odmrożone palce...

Człowiek, który spędził kilka dni na wystawaniu w urzędach pośrednictwa pracy, postał chwilę na popuchniętych nogach przed lśniącą szybą jatki. Potem poszedł do domu. W domu była żona, troje dzieci i ostry nóż. Czy ostry nóż stalowy w gardle, czy tępy nóż głodu w żołądku, na jedno wyjdzie. Tu i tam jednaka śmierć...

W dusznej norze na sienniku, w którym słoma już dawno przestała chrzęścić, a piszczała od wilgoci, jak przygnieciona mysz, leżał zlepek syfilistycznej ropy. Noworodek. Ślepy?... Tak, ale będzie żył.

Na ulicach asfalt lśnił sinawo, jak opuchlina na spoliczkowanej twarzy, gwiazdy, bladły pod bluźnierstwem neonów, ryk klaksonów złorzeczył za miliony...

Na wystawach księgarskich leżały zgrabnie poukładane książki, których tytuły mówiły o "Zmorach" i "Podróżach do kresu nocy"...

A w portach topiono zboże...

Święty Józef wędrował... Pukał i pytał, dobijał się i wołał, że wiezie Boga, który jest sprawiedliwością i miłosierdziem...

Aż zgasły neony... Asfalt przetopił się na lawę, klaksony umilkły pod hukiem bomb i skowytem pocisków. Aż skuliły się pospołu w schronach i piwnicach krzywda i bunt w tej samej celi więziennej sposobiły się na śmierć... na jednym barłogu konały w obozach... padały, jednako rażone od Tobruku po Lenino, od lasów po barykady... obok siebie kładły się do snu wiecznego w bezimiennych grobach lub ulatywały jednakim dymem z pieców krematoryjnych...

Ponoć wtedy... niektórzy widzieli świętego Józefa...

Między ruinami, wzdłuż ulic, na których gdzieniegdzie trawa rośnie wśród wspomnień asfaltu, Święty Józef wędruje nadal. Po miastach i wsiach, które przetrwały, chodzi od mieszkań do suteryn, od fabryk do urzędów, od świetlic do baraków... Puka i prosi... i czeka... Powiada, że wiezie Boga, a z Nim świętość, która jest mieczem hartu i płomieniem ofiary!...

I pojąć nie może, dlaczego ten płomień, który w jego sercu i nad jego głową zestrzelił się w promienny krąg aureoli, wśród tych "jego ludzi" ściele się dymami pożarów i wonią prochu, dusząc za gardło, zaczadzając płuca, gryząc w oczy, z których wyciska łzy krwawe.

Święty Józefie, spraw, aby się skończyło wreszcie makabryczne szaleństwo betlejemskiego zaślepienia! Nie kiedyś, gdy się czas wypełni, ale dziś, zaraz, nie zwlekając. Bo gdyby się miało zakończyć razem z istnieniem świata, to nie tylko nie zapanuje nigdy pokój, przyobiecany w ową noc pamiętną ludziom dobrej woli, ale dlatego, że nie zostałaby wyrównana na wieczność, krzywda wyrządzona Twemu sercu, Twej ufności. Ono się musi skończyć... dziś!...

Aby, gdy zabrzmi trąba Archanioła wzywająca ludzkość wszystkich czasów na ostateczny obrachunek, a każdemu oddane zostanie według jego dzieł - za Tobą mógł stanąć orszak niezliczony, nieprzejrzany, niezmierny, jak potomność przyobiecana Abrahamowi. Orszak "Twoich ludzi!" Przez Ciebie wywiedziony z chałup i mieszkań, z baraków i suteryn, z fabryk i urzędów, z warsztatów i uczelni. Przez Ciebie wywiedziony z grzechu, podłości, samolubstwa i obojętności. Orszak zdobny w olśniewający krąg aureoli, zbrojny w miecz dobrej potyczki i w pochodnię całopalnego poświęcenia.

I w chwili ostatecznej, po której nastąpi już tylko wieczność błogosławiona, ciśnij ten orszak do stóp Niepokalanej, jako zadośćuczynienie za zdradę Betlejemu, jako dowód żeś miał słuszność, bo nie zawiedli "Twoi ludzie".


Książka tegoż autora o św. Józefie pt. "Głos mówiącego milczeniem", do nabycia w Niepokalanowie - cena 140 zł.