Jeden dzień w Wenecji
Drukuj

Wenecja - królowa morza, kąpiąca się w wodzie. Któż nie słyszał o tem mieście?

Budzę się wcześnie, myję, modlą i otwieram okiennice. Co za dziwo! Przygotowany byłem na jakieś wody, a tu zaraz przedemną - mur! To jakby wśród minionej nocy zwaliła się na kamienicę naszą kamienica inna: ściana w ścianę, okna w okna. Ale nie: to prosto wszystko stoi! A tylko dwie strony ulicy tutaj tak blisko, że prawie na sobie leżą, Najwyżej było tam dwa metry szerokości, ale sądzę, że i tego nie było. A na dnie tej przepaścistej ulicy? Od ludzi już dość rojno i od rozmów gwarno. Prowadzone są te rozmowy sposobem kłótni. Chciałem coś wyrozumieć, by się w ten sposób wyegzaminować: czy mogę sam puścić się w taką ulicę? - ale nie rozumiałem nic.

Jestem tedy w obcem mieście, w obcym kraju. Doznaję uczucia obcości, jakiego nie doznawałem jeszcze nigdy... Sam jeden w pokoiku mi wyznaczonym nie mam się przed kim wypowiedzieć, może użalić, zaradzić a tu o ósmej godzinie zbiórka, przedtem zaś kościół dla odprawienia Mszy św. znaleźć sobie muszę... Takbym wolał nie opuszczać choć tego ukrycia!

Wenecja
Chodnik między dworcem kolejowym a Wielkim Kanałem w Wenecji. Na prawo figura Niepokalanej.

Jednak musiałem wyjść. U bramy także nie woda ale dość nawet przyzwoita ulica.
Włosi kroczą tu i tam, leniwie a głośno - a naszych z pielgrzymki nie widać nigdzie jeszcze. Utrudzeni śpią zapewne, albo - wychodzić się boją! Z zapytaniem już skombinowanem podchodzę odważnie do siedzącej obok gazeciarki, by poraz pierwszy w życiu zacząć rozmowę w języku, którego nie miałem sposobności poznać - miało to brzmieć:

- Dove e la prossima chiesa? (Gdzie jest najbliższy kościół?) - Ale gdy przyszło już do mówienia, głos zamarł mi w gardzieli - nie mogę!...

Słyszą zbliżające się kroki miarowe: oto oddział jakichś pracowników środkiem ulicy kroczy, a dowodzący dla utrzymania równego kroku powtarza od czasu do czasu:

- Hip! hop! - hip! hop!

Ubawiło mnie to i ośmieliło, nie na tyle, by już po włosku przemawiać odrazu, lecz - by pójść odważnie, gdzie oczy poniosą i rozglądać się za kościołem.

Ujrzałem jeden! Przy niedużym placu, sam spory, choć jakoś w głąb odsunięty. Na kamiennych schodach dwaj czy trzej kościelni, jakby czekali na kogo - ocieram się prawie o nich nic nie mówiąc, aż do księdza staruszka, co boczną nawą się przechadzał, zbliżam się i przemawiam śmiało, bo po łacinie:

- Possum-ne celebrare missam? (Czy mogę odprawić Mszę św.?) Polonus sum e peregrinatione, quae hesterna die nic advenit. (Jestem Polakiem z pielgrzymki, która wczoraj tu przybyła).

Na Wielkim Kanale w Wenecji
Na Wielkim Kanale w Wenecji.

Rozmowa się nawiązała. Przezacny kapłan chętnym się okazał i jeszcze o swoim kościele mi naopowiadał.

- Widzisz - wykłada! tymże językiem - to jest kościół pod wezwaniem św. Jeremjasza proroka i św. Łucji. Pierwotnie kościół ten poświęcony był św. Jeremjaszowi prorokowi, ale gdy sprowadzono tu relikwje św. Łucji, panny i męczenniczki syrakuzańskiej wtedy przemieniono tytuł na św. Jeremjasza i św. Łucji, i t.d.

Ubieram się do Mszy św.: szaty liturgiczne nieco inaczej skrojone, stula i manipularz szerokie - a wśród Mszy św. podają mi do nalewania wody maleńką łyżeczkę. Jednak mimo tylu roztargnień i wrażeń z pomocą Bożą skupiłem się, a gdy powróciwszy do zakrystji radzę się tegoż kapłana, ileby dać kościelnemu, słyszę taką, uzasadnioną zresztą, uwagę:

- Tak, tak, trzeba dać kościelnemu - ale i kościołowi!; Widzisz, kościół się odnawia, kaplica- św. Łucji przebudowuje się zupełnie...

Istotnie tak było. Dałem tedy i kościelnemu i kościołowi, a za to usłyszałem zaproszenie jeszcze na dzień następny.

Z lekkiem i śmielszem sercem wybiegłem na ulicę. Teraz już od biało-czerwonych kokardek było rojno. Zacne, pobożne ślązaczki, widząc "swojego księdza" przyozdobionego taką samą kokardką, prosiły: .

- Gdzie tu kościół ? - żeby my do jakiegoś luterskiego nie zaszły!

Wenecja
U końca Wielkiego Kanału. Na prawo pałac Dozów z dzwonnicą kościoła św. Marka.

Zapomniały, że są we Włoszech, Lutra prawie niema, Doprowadzam je do kościoła, proszę dla nich o komunię św. - na czekanie już bowiem późno. A gdym powrócił na ulicę, znów napotkałem gromadki świeże.

Ale nie tylko nasi mnie opadali: z natarczywością wielką dobijali się o moją łaskę uliczni handlarze włoscy, z pocztówkami i albumami i różnemi fatałaszkami.

- Bardzo tanio! Bardzo tanio! Jeden złoty! Dwa złoty! - wykrzykują tak po polsku, co mnie w zdumienie wprawia. Bo i język polski i waluta też nasza.

A gdym po targu pocztówek nawybierał i otwarł portmonetkę, gdzie były i włoskie i polskie monety, przekupień palcem na należne mu pięć złotych wskazuje - a przecie te srebrne pięciozłotówki dopiero kursować zaczęły! Tak się to na polskiej walucie znają i - ją kochają!

Śniadanie w restauracji hotelowej. Następnie zbiórka między dworcem kolejowym a Wielkim Kanałem - rychło schodzimy do "vaporino", czyli statków, zastępujących tu tramwaje. Pojedziemy wodą, środkiem miasta: poznam więc prawdziwą Wenecję!

Cała nasza pielgrzymka, złożona z 423 osób, pomieściła się z biedą w dwóch takich wodnych tramwajach. Ruszamy. Co za widoki! Po obydwóch brzegach, nad samą wodą i w wodzie, prześliczne pałace, budowane nadzwyczaj starannie, rzeźbione i malowane: uroczy widok! Jak bukiety różnobarwnego kwiecia, by snadź nie zwiędły, zanurzone w wodzie... Drzwi i ganeczki idą ku wodzie, schody nurzają się w niej swobodnie obok ozdobne pale na gondole - wszędzie woda, woda!

Wenecja
"Vaporino"; w dali kościół Matki Najśw. de la Salute.

A jeszcze między budynkami jawią się raz poraz kanały boczne, znacznie już węższe - potem dowiedziałem się, że jest tych kanałów w Wenecji coś 175, a mostków 378, a wysepek 122. Tak to się rozmieściła "Królowa Morza"!

Mijamy i kościoły nad samą wodę opuszczone, mijamy pałac Dożów, siedzibę dawnych władców tego dziwnego miasta i jego posiadłości, aż nad dachu widnieją szczyty kościoła św. Marka... W powrotnej drodze tam będziemy - teraz płyniemy do Lido. Jest to znane kąpielisko morskie, ale myśmy zdążali zobaczyć tam pełne morze!

Nie udało się jednak. Morze co prawda było, ale słonko tak mocno gryzło nam w oczy, że nie mogliśmy iść z niem w zawody; jeden po drugim odwracał się od upragnionego morza i patrzał na ląd. Wracamy do vaporino i płyniemy z powrotem, lądując przy pałacu Dożów i kościele św. Marks.

Co za śliczności! Pałac - szlachetny w kolorach i deseniach, arkadami o grunt oparty. Plac przed kościołem - istny salon! O marmurowej, jasnej posadzce i misternych ścianach, utworzonych ze wspaniałych budowli. Dość powiedzieć, że jeden z nich ma sto kolumenek szeregiem... A gołębi! Tak gęsto, że przystąpić na którego z tych spoufalonych ptaków się boję. Garnie się to do człowieka, zwłaszcza gdy poczęstunek obaczy: wtedy i na ramiona i na ręce wskakuje, nie lękając się zupełnie. Ubawiają się tem wszyscy, dziwią się wszyscy! A ks. Biskup Kubina tymczasem z wysokości podnóża latarni opowiada i tłumaczy; grono wokół niego coraz większej Całą fasadę kościoła św. Marka, przyozdobioną mozajkowemi obrazami i nie dającymi się opisać rzeźbami - omawia. I do wnętrza nas wprowadza.

Wenecja
Na placu św. Marka. Gołębie!

Tu już od piękna i czaru i złoceń oszołomieć można! Nie sięgnę wyżej: jeno choć posadzka. Wykładana w kolorowe - nie kafelki, ale drobne kamyki, więc prawdziwa mozajka! Jakież to śliczne wzorki, po których stąpać muszę, miast je podnieść z ziemi i podziwiać! A posadzka ta jest ułożona faliście: to wznosi się, te opada szlachetnie. Nie wiem, może to grunt opadł przez lat tysiąc - ale wrażenie bądź co bądź dziwne i miłe.

Taka jest posadzka. O ileż czarowniejsze złociste ściany i wnętrza mnogich kopuł!

- Patrzą na nas wieki! Duch religijny to zbudował! - woła z uniesieniem Ks. biskup Kubina.

Grób św. Marka oświetlany rzęsiście. Również cudowny obraz Matki Najświętszej. Modlitwa formuje się tu nie tyle gorąco, jak - nastrojowo...

Któż zbudował ten kościół przewspaniały ? Kto jego palny obmyślił i tak zestrojną całość stworzył?

Znani są drugorzędni budowniczy artyści, ale o głównym, pierwszym sprawcy tego dzieła powiada tylko legenda, że był nim - anioł. On to ciało św. Marka Ewangielisty z Aleksandrji sprowadzić, wprost zdobyć, polecił, on też świątynię tak piękną mu pobudował

Wenecja. Kościół św. Marka
Wnętrze kościoła św. Marka.

Gdym oszołomiony nadmiarem piękna ku drzwiom głównym się usuwał, łaknąc nieco wypoczynku, podchodzi ku mnie jedna z pątniczek i podając notesik z ołówkiem błaga:

- Proszę księdza... Proszę napisać mi, jak się ten kościół nazywa, bym choć tyle moim w domu powiedzieć mogła !.. Ja pisać nie umiem

Przykre!

Odetchnąłem od jednych i od drugich wrażeń dopiero na placu salonie. Próbuję trochę fotografować, a gdy mi się zatrzask u teczki zaciął, podbiega chłopczyk czarnowłosy i czarnooki może czteroletni i otworzyć pomaga. Pogłaskałem go po opalonej główce, a na pochwałę brakło mi włoskiego słowa

- Due soldi! due soldi ! - szepleni wtedy maleństwo, gdym sądził, że już sprawa między nami skończona. Najwyraźniej tedy domaga się zapłaty! Dałem obrazka jakiegoś świętego polskiego i odszedł zadowolony,

Wsiadamy znów do vaporino. Podziwiamy te same nadwodne pałace, a ponieważ znalazłem się w gronie bardzo zacnych księży, tedy opowiadam im także coś niecoś o "Rycerzu""

Obiad w "Linienie". Ponakrywane drobne stoliki na cztery do sześciu osób każdy, a podają nam przedewszystkiem słynne włoskie "maccaroni" więc makaron, w pomidorowym sosie, bardzo a bardzo długi. Jedni tną to na kawałki, inni męczą się nad tem kłopotliwem jadłem, bo wlokącem się po widelcu ku talerzowi bez końca.

Wenecja. Kościół św. Marka
Kościół św. Marka z boku.

- Zjedliście już te glisty? - dochodzi nas glos z sąsiedniego stołu.

Uśmiech wesela i mordęga dalsza, no i popijanie winem, gdyż tego napoju to już nam nie żałują, jako u nas nie żałuje się wody.

- Na pół z wodą, z zachowaniem miary, nie zaszkodzi nikomu, a reguluje żołądek przy różnorodnym czekającym nas wikcie! - pouczali jedni drugich. I nie wielu wyrzekało się tego "regulatora" całkiem.

Po obiadku: jedni na wypoczynek do łóżek, grupa niemiecka do fabryki weneckiego szkła, inni gdzieindziej - a ja sobie w pojedynkę w weneckie zaułki i zaułeczki, by zobaczyć teraz z kolei tutejszą biedę i nędzę.

- Skoro ponad 170,000 mieszkańców ma Wenecja, to nie wszyscy chyba w tych pałacach nad Wielkim Kanałem mieszkają - pomyślałem sobie, i przeszedłszy most tuż obok dworca nad Kanałem zarzucony, z planem w ręku zapuściłem się w coraz węższe i coraz brudniejsze uliczki.

Nie taka to łatwa sprawa! Już nie to, że brud wenecki na tych ustroniach z brudem polskim porównać żadną miarą się nie da; ani to, że w poprzek ważkich uliczek bielizna porozwieszana się suszy i niekiedy mydlinami ocieką, a niekiedy o głowę potrąca, tak nisko zawieszona między oknami; ani wreszcie, że obdarte i obrudzone maleństwa weneckie, te co nie wydostają się na plac św. Marka... bardzo natrętnie na przewodników się wpraszają i do przewodniczenia sobie cię zmuszą...

- Jakże zmusić mogą?

Wenecja. Plac św. Marka
Nasi pielgrzymi obchodzą plac św. Marka.

Oto, gdy gardzisz jego pomocą, wskaże ci mylną drogą, a potem dopiero nadbiega za tobą i tryumfuje, że pobłądziłeś. Tak mnie się przytrafiło!

Nie dlatego wszystkiego jeszcze trudnem jest zwiedzanie zaułków weneckich, ale: że uliczki suche raz poraz w kanałach się rozpływają.

- Aqua! (woda!) - przestrzegają wtedy przechodnie i wysyłają młodszych, by cię stąd wyprowadzili. Przygotowuj kieskę!

Zdumiewająca jest wąskość tych ulic. Próbowałem w takiej ruchliwej ze sklepami ulicy stanąć w pośrodku i ręce ku obydwom stronom rozłożyć i - dotknąłem obydwóch kamienic. Gdzieindziej mogłem nawet oprzeć się o jedną stronę plecami, a obydwie ręce oprzeć na przeciwnej. I przy takich paseczkach przestrzeni również spore domy i sklepy. A tak gęsto tam od dzieciarni się bawiącej, że - chyba podwórzy po domach niema!

Wenecja. Most Westchnień
Jeden z kanałów bocznych z mostami. Wielki z przodu: "Most Westchnień", gdyż dawniej prowadzono przezeń skazańców, na stracenie.

Umęczony, ale i zbogacony w wiadomości i doświadczenie nie o tej drugiej Wenecji, ku dworcowi a tem samem ku mej czasowej siedzibie. Odprowadza mnie gromadka włoskich dzieci, które nie wiem za co polubiłem, a zdaję się że polubiły i one mnie, bo opowiadały dużo a niezmiernie żywo. Coś niecoś łapałem, lecz nie zbyt wiele? Na pożegnanie rozdałem im obrazeczki.

Po wieczerzy jeszcze raz statkiem na plac św. Marka, obaczyć go w oświetleniu nocnem - miałem zamiar się zdumiewać, ale tyle już wrażeń przylgnęło do mej wyobraźni i serca, żem patrzał na tę wspaniałość prawie obojętnie. I pospieszałem do hotelu, by nieco spostrzeżeń ponotować, Brewiarz odmówić, pokończyć wszystko i udać się na spoczynek - z myślą o jutrzejszej Padwie