Odprawiałem rekolekcje w pustelni Braci Albertynów na Kalatówkach, wśród Tatr. Gdy dni ćwiczeń duchownych już przeminęły, nim nastąpił odjazd, miałem jeszcze sposobność porozmawiać dość swobodnie z przełożonym pustelni [1930] r. Julianem. Ponieważ to Albertyn, tedy rychło zeszło na ich założyciela, Brata Alberta Chmielowskiego.
- Znałem go, przyjmował mnie do Zakonu - świadczy [1930] r. Julian z widocznym wzruszeniem i opowiada wiele, wiele...
- Ale po śmierci też o nas nie zapomniał - dodaje żywo. - Choćby taki fakt, którego sam na sobie doświadczyłem.
W roku 1922, mieszkając w klasztorze naszym w Przemyślu, zapadłem na jakąś tajemniczą chorobę, która dręczyła mnie przez trzy miesiące: brały kurcze, targało we wnętrznościach, siniałem, a kilkakrotnie upadałem na ziemię i wiłem się w bólach. Jeździłem od klasztoru do klasztoru, by znaleźć pomoc lekarską i zdrowie - wszystko daremne. Ostatni Dr. Motyka w Krakowie wypowiedział się tak:
- Są to kamienie żółciowe. Zostaje: albo operacja, albo cud...
Operacja? Lękałem się jej - wolałem wybrać cud!
I podczas gdy cały klasztor odprawiał właśnie rekolekcje, ja w celi swej samotny jąłem się modlić do Niepokalanej za wstawiennictwem naszego Brata Alberta, a z chwilą gdym w zapale przyobiecał leżeć co dnia przez całe życie krzyżem i tak odmawiać pięć pacierzy - poczułem jakby rysowanie ołówkiem po wierzchu piersi, później gorąco i... cierpienie moje nagle ustało. Od tej chwili w ciągu lat ośmiu nie powtórzyło się już ani razu.
Tak pokrótce brzmiało opowiadanie uzdrowionego. Dla okazania wdzięczności złożył również ofiarę na "Rycerza" w kwocie 10 złotych.
Ale - jak podobne wypadki zdołają wytłumaczyć nasi niedowiarkowie?...