Kto "Rycerza Niepokalanej" już choć drugi rok czytuje, ten pamięta artykuł zamieszczony w październikowym numerze 1928 roku pt. "Chrystus na przedmieściach". Mowa była o przedmieściach Paryża, gdzie pracują kapłani wśród warunków przykrych niewypowiedzianie.
Otóż i u nas w Polsce coś podobnego się dzieje, choć na mniejszą skalę. Warszawski "Przegląd Katolicki" raz poraz umieszcza obrazki okazujące, jak wygląda praca naszych polskich kapłanów na przedmieściach Warszawy. Weźmiemy: żoliborz, gdzie obok wspaniałych budowli - stanęły blaszane baraki dla bezdomnych nędzarzy...
- Gdy dzielnica śródmiejska - czytamy - staje się nieomal salonem, do wyświeżonych frontów dostraja się gładź jezdni, a lustrzane szyby wystaw odbijają z zadowoleniem wytworne sylwetki mężczyzn i niewiast - na krańcach miasta gromadzi się równocześnie bezdomna nędza, głodna i naga i szuka ladajakiego schronienia.
Trudno; o bardziej jaskrawe różnice od tych, jakie spotyka się tu na żoliborzu! W sąsiedztwie wytwornych gmachów i willi - gniazdo jaskrawej nędzy...
Wszelkiego rodzaju rozbitki życiowe, inwalidzi dziejowego i społecznego przewrotu, wyrzuceni mętną falą wydarzeń na brzeg bezradności, zostali zgromadzeni w tych płaskich i długich blaszanych i drewnianych pudłach i prawem łaski i miłosierdzia przywróceni do jakiego takiego poziomu życia. Zaradzono przynajmniej jednej ich biedzie: dano im dach nad głową.
Lecz to jest dopiero początek dzieła.
Mieszkańcy żoliborskich baraków nie mają przeważnie roboty. Życie ich pozbawione jest sensu, jaki mu nadaje praca. Czują się niepotrzebni, nieprzydatni nikomu, istnieją na marginesie życia wielkiego miasta, prawdziwi pasierbowie losu.
Dać im pracę, zajęcie stałe i płatne stosownie, a zobaczymy, że będą umieli się urządzić. Nie z rozkoszy tu przyszli bowiem a z konieczności rozpaczliwej.
Nie wszyscy. Wielu z nich to już tylko blade resztki człowieczej istoty, żywe ruiny, otoczone przygnębiającą atmosferą doświadczeń życiowych, które ich wykoleiły i prawie zmiażdżyły. Ot w tym przepierzeniu mieszka pewien inżynier z żoną i dwiema córkami: uciekinierzy z "raju bolszewickiego", w oczach ich tai się groza strasznych przeżyć, od których martwieją serca i umysły...
Nie trzeba bowiem mieć złudzeń: baraki żoliborskie nie są ozdobą tej dzielnicy. W lecie ich blaszane ściany nagrzewają się ponad miarę, tak, że przymusowym mieszkańcom grozi upieczenie żywcem, w zimie nie dają należytego zabezpieczenia przed mrozami.
W każdym bądź razie w barakach znajduje schronienie około 700 rodzin, liczących 3.500 głów.
Nędza materialna idzie ręka w rękę z nędzą moralną i zaniedbaniem kulturalnym. Trzeba zdać sobie sprawę, że większa część mieszkańców baraków to młodzież i dzieci, którym należy przecież dać stosowną opiekę moralną, i nieco nauki.
Od 25 grudnia 1927 r. istnieje na żoliborzu parafia. Proboszcz ks. Cyruliński przede wszystkim roztoczył opieką nad mieszkańcami baraków. W pracy pomaga mu Stowarzyszenie, Pań Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo.
Dzięki temu otwarto dla młodzieży kursa rzemieślnicze, dla chłopców kurs czapnictwa, na który uczęszcza 15 dla dziewcząt kurs szycia z 22 adeptkami. Potrzebne maszyny zakupiło Stowarzyszenie, które też opłaca instruktorów.
Mała liczba korzysta z kursu: Część młodzieży, zwłaszcza spośród chłopców, trzeba było usunąć, gdyż poprostu demoralizowali swym niesfornem zachowaniem się innych.
Staraniem ks. Cyrulińskiego urządza się co tydzień w niedzielę i święta przedstawienia kinowe. Aparat zakupił Ks. proboszcz, operatorem jest pewien urzędnik, który dla dobrej sprawy odkrył w sobie talent mechanika...
Sala nabita formalnie ciekawą a bardzo różnorodną i nieraz poprostu podejrzaną i niebezpieczną publicznością. Przy wejściu rozgrywają się sceny dramatyczne. Trzeba płacić za bilety. Dla mieszkańców "blaszanek" żoliborskich te 20 groszy to suma nieraz b. poważna. Sala wypełnia się szybko. Jeden dał 20 groszy, drugi 10, trzeci 5, lecz w imię zasady, że nic darmo, nie wpuszcza się nikogo bez uiszczenia opłaty.
Wreszcie sala jest już pełna wszelkiego gatunku ludzkiego niby arka Noego, pośrodku przechadza się ks. proboszcz i stara się uspokoić nastrój publiczności, podniecony niestety przeważnie z winy alkoholu.
A nie jest to łatwe zadanie. Z jednego końca sali wydobywa się przeraźliwe a monotonne gwizdanie, świdrujące mózg i drażniące nerwy.
Na dwu krzesłach rozsiadł się olbrzymi drab, na gębie rozlał mu się błogostan pijacki. W szczękach trzyma gwizdawkę i dmie w nią bez wytchnienia.
I co tu z takim zrobić? Policja - daleko. Zresztą argument to ostateczny. Za kark chwycić i wyrzucić - niebezpiecznie. Nie wiadomo, jaka może wyniknąć stąd awantura.
Prosić - nie słucha.
Podchodzi więc ks. proboszcz do miłego gościa, klepie go po ramieniu, wyjmuje z zębów gwizdek i powiadasz politowaniem: "Taki duży i przyzwoity mężczyzna, a zabawia się jak dziecko! Proszę schować to do kieszeni!"
Trzeba było widzieć minę tego draba! To było coś nowego. Olśniewającego. Cios w drzemiące instynkty męskiego honoru.
I co powiecie! - Poskutkowało.
Przedmiotem zabiegów ks. proboszcza jest również sprawa zorganizowania biblioteki, zwłaszcza z odpowiednimi dla młodzieży książkami. Szafka już jest, trzeba ją tylko zapełnić obficiej niż obecnie posiadane 100 tomów.
Na potrzeby parafii wystawiono z datków i składek ludności drewnianą kaplicę mogącą pomieścić około 200 wiernych.
Pilnym zadaniem staje się budowa kościoła, któryby mógł obsłużyć całą tę nową dzielnicę.
Na ten cel urządza się koncerty. Ks. proboszcz robi, co tylko może. Mało, że potrafił zestawić stosowny program i uzyskać udział odpowiedniego zespołu, trzeba postarać się o salę w kasynie oficerskim. Bilety są wydrukowane, lecz trzeba je sprzedać. Aby sprzedaż się powiodła, trzeba zareklamować. Chodzi się więc z afiszami, pertraktuje to z rządcą to z dozorcą, to z inną władzą, od której dobrej woli zależne jest utrzymanie afisza na murze. Niemniej zabiegów wymaga wyszukanie dzielnych rozprzedawców biletów.
Wreszcie wszystkie trudności pokonane. Koncert się odbył. Ileż to jednak czeka wysiłków, zanim można będzie przystąpić do dzieła budowy kościoła!