Ujrzałem wznoszący się nad moją głową drąg, lecz zanim zdołałem zasłonić się rękami, straszliwy cios już padł. Zdawało mi się, że spadam w jakąś potworną, mroczną czeluść i świadomość moja urwała się nagle, jakby ktoś raptownie zgasił świecę.
Po jakimś czasie - sekundzie czy wieczności - nie zdawałem sobie z tego sprawy, doznałem wrażenia, jakbym wypływał z niezmiernej głębiny. Jeszcze wyżej, jeszcze wyżej i jeszcze... Ujrzałem światło i po chwili uświadomiłem sobie, że leżę na łóżku w swoim mieszkaniu. Żona, dzieci... Płaczą... Dlaczego? Co się stało?...
- Otwarł oczy... - usłyszałem czyjś szept i zarazem potem inny głos powiedział: - Zaraz przyjdzie ksiądz.
Ksiądz?... Po co ksiądz? Tu, do mnie?... Co się tu działo?!
I nagle przypomniałem sobie. Sprzeczka z sąsiadem; uderzył mnie drągiem i...
Chciałem o coś zapytać zgromadzoną rodzinę, nie pamiętam już o co. Otwarłem usta, lecz z gardła wydarło się tylko chrapliwe rzężenie. Nie byłem już panem swego głosu! Przewalał się gdzieś - czułem to - tam i sam po krtani, lecz nie mógł się stamtąd wydostać: był uwięziony... Przerażające uczucie! Straciłem mowę...
Znów ogarnęły mnie mroki nieprzytomności. Chwilami odzyskiwałem zmysły, lecz po to tylko, aby po kilku minutach na nowo zapaść w głębokie omdlenie.
Na drugi dzień wróciła świadomość. Znów próbowałem przemówić i tym razem - choć bardzo słaby i drżący - wydobył się głos z moich ust. Odzyskałem mowę, lecz przykuty byłem do łóżka: nie mogłem chodzić. Każdy krok wywoływał straszny wstrząs i zawrót głowy, kończący się długotrwałą nieprzytomnością. Mogłem tylko leżeć lub siedzieć, lecz nawet wówczas szumiało mi w uszach, jakbym znajdował się pod wodą. a każdy hałas sprowadzał omdlenie. Byłem ruiną człowieka...
W osiem miesięcy później (owa tragiczna sprzeczka z sąsiadem rozegrała się 6 maja 1933 roku) odbyła się rozprawa sądowa. Lekarz-ekspert sądowy, zbadawszy stan mego zdrowia, orzekł, że tego rodzaju wstrząsu mózgu są z reguły bardzo niebezpieczne i nie podobna przewidzieć, czy kiedykolwiek wyzdrowieję.
Mijały lata i nie odzyskałem zdrowia. Nie mogłem pracować, a żona nie potrafiła wyżywić rodziny. Nędza zajrzała do naszego mieszkania; dzieci płakały żałośnie, głodne i zziębłe. Pełen byłem najczarniejszej rozpaczy... Co robić? Co robić?... Jakże bezsilny jest człowiek chory...
Pewnego dnia przyniósł ktoś "Rycerza Niepokalanej". Mało byłem religijny, chyba w dniach dzieciństwa. Lecz to minęło już dawno. Byłem jak suchy badyl, targany wiatrem we wszystkie strony...
Począłem przeglądać pismo - z ciekawości, i natrafiłem na podziękowania za uzdrowienia. A może i ja...? Wierzyłem, nie wierzyłem, na pół wierzyłem - jak to dzieje się z większością nas, słabych ludzi.
Modliłem się przecież do Matki Bożej, aby sprawiła cud, aby i mnie, biednemu ojcu rodziny...
Nie wiem, czy było dość wiary w moich błaganiach; w pierwszych dniach na pewno - nie. Ale później... Tak gorąco zatapiałem się w modlitwie, że zapominałem o wszystkim, co mnie otaczało, o chorobie, nędzy z dnia na dzień bardziej doskwierającej - nie widziałem, nie słyszałem, nie czułem nic...
10 maja - w piątym roku choroby - dałem na Mszę św. na intencję odzyskania zdrowia i uroczyście przyrzekłem, że jeżeli zostanę uzdrowiony, ogłoszę publiczne podziękowanie w "Rycerzu".
Z modlitewnego zapamiętania wyrwał mnie dziwny wstrząs. Powstałem szybko - byłem zdrów. Ale jeszcze nie wierzyłem. Począłem biegać po mieszkaniu, tupać nogami, krzyczeć - byłem zdrów. Od tej pory pracuję i nie odczuwam już żadnych dolegliwości, niedomagań.
I oto Matko Boża, dotrzymuję słowa i kornie chylę się do Twoich świętych stóp, iżeś wysłuchała mnie i obdarzyła zdrowiem, gdy byłem już u kresu sił i znikąd nie widziałem ratunku. I błagam - racz opiekować się nadal zarówno mną, jak i rodziną moją - po ostatnie dni żywota naszego.
(Według listu do redakcji p. Stanisława Klepackiego ze Starych Załuszek, potwierdzonego przez ks. proboszcza Józefa Bujalskiego).