Ela Oleska-Kropiwnicka

Sylwetki katolickie 46

Umarła w Krakowie 4 kwietnia ubiegłego roku i cicho, niespostrzeżenie przeszła do wieczności.

Prawie 30 lat (ostatnich) życia spędziła w skromnie urządzonym i ciasnym mieszkaniu, w oficynach na 4. piętrze przy ul. Garbarskiej 14. Cichutko umarła, cicho odbył się jej pogrzeb, w którym wzięło udział zaledwie kilkanaście osób, i cicho spoczęła w zwyczajnym grobie na nowym cmentarzu Rakowickim w 22. mogile 37. kwatery.

Drobne wzmianki o jej zgonie znalazły się później zaledwie w kilku pismach polskich - i głuche o niej zaległo milczenie. Mogiła powoli zarasta trawą, tak jak jej serdeczna praca dla Polski - pleśnią zapomnienia.

W pracy tej nie chodziło jej o marny poklask, ale o pokrzepienie serc rodaków, i o chwałę Bożą. Chciała ożywić w naszym narodzie kult świątobliwej królowej, aby w ten sposób przyspieszyć wyniesienie jej na ołtarze. Dzisiejsze konkretne starania o beatyfikację królowej Jadwigi - to w wielkiej części zasługa i jej wieloletnich wysiłków.

Wachlarz jej zainteresowań artystycznych jest duży. W czasie pierwszej światowej wojny pisze cały szereg utworów ku pokrzepieniu serc.

Utwory sceniczne - to nie jedyna jej forma wypowiedzi literackiej. Pisze baśnie, nowele, wiersze, artykuły do rozmaitych pism, a zwłaszcza umieszcza ich dużo w ukochanym przez nią "Dzwoneczku", który przez długie lata pod jej redakcją wychodził jako młodzieżowy dodatek do "Dzwonu Niedzielnego", przedwojennego tygodnika archidiecezji krakowskiej.

Samych tylko drukowanych lub granych z rękopisu jej utworów scenicznych naliczyłem 26, nie uwzględniając w tej liczbie jej prac drobniejszych z innych działów, jak np. "Egoizm nałogu a estetyka życia" (1935) itp. - i prac dotychczas nie ogłoszonych drukiem.

Wszystkie owiane duchem głębokiego idealizmu katolickiego - i po katolicku pojętej miłości bliźniego.

Język polski w jej ujęciu jest zawsze czysty, lotny, jasny, jędrny i przede wszystkim wytworny. Jej proza jest poezją nawet bez oficjalnego rytmu i rymu.

Idealizm tematów nie jest u niej zimny, lecz zawsze budzi szlachetną radość lub zadumę, a często wyciska łzy.

Cały ten piękny dorobek literacki wyrastał z może jeszcze piękniejszego podłoża jej osobowości, jako pełnego człowieka.

Nie to jest ważne, że urodziła się w 1878 roku, że skończyła seminarium nauczycielskie i z zapałem uczyła wiejskie dzieci, a później z powodu choroby gardła opuściła szkołę nie uzyskawszy nawet prawa do choćby skromnej emerytury.

Ela Oleska wyróżniała się chlubnie w szarym inteligenckim tłumie tym, że zawsze szukała dla siebie wielkich celów, by służyć im wiernie, dobrze i ofiarnie, ale tak cicho i w ukryciu, by nikt tego nie zauważył. Nigdy może nie odważyłaby się za Mickiewiczem powtórzyć: "ja kocham cały naród", ale faktycznie najchętniej i bez szukania w tym dla siebie jakiejkolwiek chluby starała się nieść swoje zdolności, pracę a nawet cierpienie wszędzie tam, gdzie i odważni tchórzyli. Mam tu na myśli jej bezkompromisowy katolicyzm, a zwłaszcza jej śmiałą i bezkompromisową walkę z alkoholizmem, tak bardzo niepopularną, a często wyśmiewaną aż do ostatnich czasów.

Poznałem ją dopiero gdzieś przed 20 laty, a więc w okresie, kiedy już swym 50-letnim życiem dobrze wydeptała proste ścieżki w dziedzinie zasad moralnych i ich realizowania na co dzień. Rzucone tu na papier luźne uwagi nad jej życiem odnosić się więc będą z konieczności tylko do tego ostatniego okresu jej życia.

Była zawsze skromna i nigdy nie słyszałem, by się jakimkolwiek wynikiem swych prac chlubiła. Prace swe do końca życia drukowała pod pseudonimem Eli Oleskiej i listy do niej adresowano i doręczano pod tym samym pseudonimem. Ja dopiero po jej śmierci dowiedziałem się z klepsydry, że prawdziwe jej nazwisko brzmiało Eleonora Kropiwnicka.

Z natury była małomówna. Nie była wylewna i nie lubiła się wywnętrzać, więc też o jej najgłębszych przeżyciach, zamierzeniach i pragnieniach nawet najbliżsi nie wiele wiedzieli. Czyny jej jednak były głośniejsze od słów.

Codziennie, gdy jej tylko zdrowie pozwoliło, - starała się wysłuchać Mszy św. i Chlebem posilić duszę do całodziennej, żmudnej pracy.

Często cierpiała nieznośny ból głowy, lecz bez skargi w tym stanie szła do pracy, pisała swoje utwory, wygłaszała prelekcje, przyjmowała interesantów itp. Twarda zasada chrześcijańska: "cierpieć w milczeniu i milczeć w cierpieniu" - stała się niejako jej drugą naturą.

W czasie ostatniej wojny, gdy skończyła się jej zwyczajna płatna praca redakcyjna, a coraz słabsze jej siły nie nadawały się do pracy fizycznej, zdawało się, że zginie z głodu i zimna. Utrzymywała się wówczas z korepetycji. Aczkolwiek liche stąd miała dochody i jeszcze lichsze było jej życie, z trudnością tylko można ją było uprosić, aby przyjęła jakąś zapomogę.

Gdy otrzymała czasem od dobrych sąsiadów jaką słodką leguminę, rozdawała ją innym, nie zawsze nawet biedniejszym od siebie, a sama zadowalała się ziemniakiem i suchym kawałkiem czarnego chleba z herbatą. Przez całe ostatnie 20 lat życia nikt jej nie widział, by kiedykolwiek jadła mięso.

Nie używała też żadnych narkotyków, jak tytoń i napoje alkoholowe, a słowem i piórem zwalczała je w społeczeństwie. Oprócz licznych artykułów napisała też 5 przeciwalkoholowych utworów scenicznych.

Jej zawsze delikatne słowo i pióro - jedynie w stosunku do alkoholu stawało się twarde i bezkompromisowe. "Jużeśmy tak przywykli - mówiła - do wszechwładnego panowania kieliszka, który się stał synonimem pijaństwa, że nas zupełnie nie razi jego prostactwo. Najpiękniejsze, najpodnioślejsze chwile życia pozwalamy mu, względnie zawartemu w nim alkoholowi, przesycać atmosferą chamstwa" (Egoizm nałogu a estetyka życia, str. 7).

O nikim źle nie mówiła i nie lubiła, by w jej obecności szarpano dobre imię bliźniego.

W obejściu zawsze była delikatna. Posiadała też tę rzadką cnotę, że umiała się szczerze martwić więcej cudzymi nieszczęściami, niż swoimi. Ta szczera jej miłość bliźniego udzielała się nawet na odległość; wyczuwało się ją nawet z jej drukowanych artykułów, tak że młodzi czytelnicy zwracali się do niej, jak do rodzonej matki, z najwyższym zaufaniem, a niektórzy z nich przyjeżdżali aż do Krakowa, by osobiście ją zobaczyć.

Życie pojmowała bardzo po chrześcijańsku: służyć Bogu i bliźnim przez ofiarę, krzyż i ekspiację. Cierpiała wiele - nie narzekała nigdy. Codzienne czytanie Ewangelii św. umocniło ją w przekonaniu, że katolicyzm bez cierpień i zawodów, to jeszcze nie pełny katolicyzm.

W ostatnich miesiącach swego życia kilkakrotnie z pewnym ożywieniem zwierzała się swoim znajomym: "Już wnet pójdę do Pana Jezusa".

Niespodziewanie na skutek krwawej wybroczyny w mózgu przyszła utrata świadomości, później kilkumiesięczny paraliż - i powolne wycofywanie się z życia ziemskiego, zakończone przejściem w lepsze, słoneczne i pełne życie wieczne u Boga - 4 kwietnia 1949 r.