Dziwna choinka

Na Monte Sicuro wiodła daleka droga. Monte Sicuro zaś było bardzo wysoko i bardzo daleko. Kiedy dzisiaj o nim myśleć, wydaje się wznosić za dziewiątą rzeką jako dziewiąta góra, poza którą kończy się już świat.

Na Monte Sicuro wiodła więc daleka droga, droga zaś była biała i zabawna. Po prostu śmieszna. Wiła się jak ów już po stokroć utarły wąż, przemykała skłonami stromych urwisk, wynosiła na grzbiety górskie, zlatywała w doliny, potem znowu podnosiła się z wysiłkiem i wciąż leciała wężowymi, białymi skrętami, aż w końcu docierała do malutkiego miasteczka na stożku góry, do owego Monte Sicuro. Miejscami jeszcze przeskakiwała czarne, szumiące wądolce, most zaś pod nią był sklecony z bierwion podobny z dala do przedmiotu wymyślonego przez pająka.

Na Monte Sicuro skupiło się malutkie miasteczko. Jeżeli doń podchodzić z doliny, miało się wrażenie, ze zbudował je jakiś ludek z bajki, poustawiał na stromym stoku, poukładał domy jedne nad drugimi, coraz wyżej i wyżej. Uliczki były ciasne, głębokie, brudne i strome. Na szczycie stał zamek.

Zamek na szczycie Monte Sicuro był ogromnie stary, o zmurszałych murach, podobny do średniowiecznego klasztoru, otoczony murami i ogrodem. W murach nie było bramy lecz ogromna dziura, w ogrodzie rosło kilka czarnych cyprysów, u wejścia do zamku ustawiły się jakieś marmurowe postacie z poutrącanymi głowami i ramionami. Wewnątrz ziało pustką, zniszczeniem i wojną. Osmalone ściany w romańskich korytarzach, połamane meble, powyrywane okna z zawiasów, wywalone drzwi dębowe - to było wszystko.

Wojna przewaliła się tędy jak huragan, nagła, nieoczekiwana i przeklęta.

W stratowanym ogrodzie walały się jeszcze rozbite kulomioty, podziurawione hełmy, połamane karabiny, jakieś puszki, niepotrzebne nikomu maski gazowe, naboje, a w kącie żółciła się ziemia. Tam leżeli zabici Niemcy.

Ich towarzysze nie mieli nawet czasu, by wetknąć w ziemię uszeregowane i pod sztywny rząd ustawione krzyże z tabliczkami i z hełmami. Widać - przelatująca wojna uczyniła ich podobnymi do stada sępów, które ogromna wichura zmiotła z Monte Sicuro.

W głównej sali na parterze rozłożyli się moi towarzysze.

Sala była niska, ciężka, sklepiona, o wąskich oknach. Patrząc z nich, można było widzieć krajobraz do złudzenia podobny krajobrazowi z obrazów renesansowych malarzy. Gaje oliwne i winnice, wzgórza, doliny, malutkie domki kamienne, i znów owa dziwnie biała droga - wszystko to przypominało jakieś doznanie z pacholęcych lat, w których powstało przekonanie, że na tle takiego krajobrazu musiał wędrować Pan ze swymi uczniami, że tędy uciekała święta Rodzina do Egiptu, i że tak chyba wyglądała Góra Oliwna. O, zapewnie tak wyglądała! Na tamtej górze modlił się Chrystus, a obok w gaju oliwnym spali Apostołowie, a na tamtym złamanym platanie siedział kogut i czekał, skoro przyjdzie mu czas zapiać. Z głębi zaś spoza oliwnych krzewów wyjdzie za chwilę ponury człowiek w szarej opończy, biedny kramarz z Kariotu, Judasz, wiodący za sobą zbrojną hałastrę, mającą pojmać Chrystusa.

A w tamtej zamierzchłej glorietce na przeciwnym stoku zapewnie modliła się Panna Maryja, gdy nadleciał Anioł, zaklaskał w białe skrzydła i teraz Jej zwiastuje nowinę z nieba.

A w tamtej rozwalonej szopie, tuż nad ciemną przepaścią, narodził się Chrystus. żmudną drogę mieli do Niego nabożni pastuszkowie i uciążliwie musieli wędrować pod górę dostojni trzej Królowie ze swymi darami.

Z ostatniego zaś okna widać było morze.

Morze było również bardzo daleko, jak daleka była droga na Monte Sicuro. Niebo wygięło się nad nim w błękitną kopułę, morze zaś było połyskliwe, przetykane złotymi bryzgami, błękitem i białymi grzywami. Znad morza leciał ogromny wicher i gnał przed sobą zimne, szare chmury. Chmury siały po ziemi popiół i smętek zgaszonej radości. Leciały tabunami nad Monte Sicuro, a wicher odbiegał je i spadał na ziemię. Wtedy wył przeciągle po wyludnionych salach zamku, łomotał pięściami w ocalałe okiennice, mocował się z czarnymi cyprysami, w ogrodzie, szumiał w nich, dudnił po dachu a potem wpadał do komina i wywiewał na salę dym z ogniska w kominku.

- Wicher wściekł się dzisiaj - zawyrokował stary pułkownik, spluwając na posadzkę. - A wyje, łajdak, jak wariat na fujarce!

Dorzuciliśmy kilka kłód sękatego drzewa i znowu milczeliśmy.

Wycie wichru było jednostajne, podobne istotnie do przeciągłego tonu piszczałki o zmiennym natężeniu. Skala tonów była uboga, jak ubogi był tutaj człowiek i jego życie.

- Ładne mamy dzisiaj święta! - odezwał się ktoś z mrocznej głębi.

- W Polsce mamy śnieg, choinkę, pasterkę, kolędy... i Polskę, a tu nam tylko wicher kolędy wyje! - rzekł smętnie mój przyjaciel, oparty o szafę z książkami.

Książki były wszędzie. Na podłodze, w szafach, na półkach koło ściany, rozrzucone w bezładzie, wspaniałe białe kruki, grube foliały zamykane na mosiężne skuwki, iluminowane, pisane ręcznie na pergaminie. Teraz podobne były do ogromnego śmietniska, nikomu niepotrzebnego. Wojna zdołała je pozbawić wartości. Niemcy palili nimi w kominku, powyrywali z nich inicjały i ręcznie malowane obrazki o naiwnej treści. Moi koledzy zgarnęli je na kupę, a z najgrubszych foliałów uczynili sobie łóżka i coś w rodzaju krzeseł.

Teraz wszyscy siedzieli w krąg koło kominka, patrzyli w jego ogień i słuchali własnych myśli i wycia wichru w kominie. Zbiegli się na Monte Sicuro, pozbierali się ze wszystkich dróg dalekich, zwołali i wielką gromadą dotarli na angielskich "jeepach" do opuszczonego zamczyska.

Byli tu i starzy weterani, co od początku wojny wędrowali dalekimi szlakami przez Azję, Afrykę i Włochy, byli drudzy, co przybłąkali się do nas z armii niemieckiej, przemierzywszy najpierw pracowicie całą Europę po drugiej stronie frontu, byli niedobitkowie z niemieckich obozów koncentracyjnych, niedobitkowie z powstania warszawskiego, włóczęgi bezdomne, współcześni kondotierzy, pielgrzymi wlokący się do Ziemi Obiecanej, ludzie bez prawdziwego nazwiska, bohaterowie spod Monte Cassino, ponure okpi-światy, ba był nawet jeden były kryminalista.

Siedzieli teraz na średniowiecznych foliałach i patrzyli w ogień na kominku.

- Dzisiaj jest wilia! - zauważył niepotrzebnie stary pułkownik.

- A jest! Bo co?

- Szósta z rzędu wilia na włóczędze!

- Szósta! - przytaknął ktoś z gromady.

- Smutna wilia!... Ten przeklęty wicher wyje, w ogrodzie trupy niemieckie w ziemi, naokoło zapach krwi i wojny... żeby przynajmniej choinka!...

Każdy uśmiechnął się gorzko, bo każdy wiedział, że trudno myśleć na Monte Sicuro o choince. Chociażby nawet ściąć wierzchołek cyprysu, to nie będzie z niego nasza choinka. Taką choinkę można by tylko postawić przy umarłym. A innych drzew, przypominających naszą choinkę, nie było nigdzie.

Za oknami gęstniał mrok, wicher wzmagał się, wywlekał z morza opęczniałe dżdżem chmury i roznosił między gwiazdami, a samotność zwalała się na nas wszystkich i żarła nasze serca.

Obok mnie siedział więzień z niemieckiego obozu koncentracyjnego. Przeszedł Pawiak, przeszedł Oświęcim, dotarł przez Gusen do Dachau, teraz znalazł się już jako wolny człowiek na Monte Sicuro. Przyplątał się do nas po drodze, jak zresztą wszyscy w ten sam sposób do nas przyszli.

- Przygotujcie wieczerzę, a ja wam przyniosę choinkę! - rzekł wśród ciszy.

Spojrzeli na niego wszyscy z niedowierzeniem.

- Jako powiadam! Przygotujcie wieczerzę, a ja wam zmajstruję choinkę. Świeczki także przygotujcie!... - rzekł jeszcze raz, wstał ciężko i wyszedł. Zniknął w ciemnym wichrze. Pozostała po nim lekka lecz radosna niewiara.

Pułkownik był pierwszy, który uwierzył.

Ułożyliśmy foliały i mszały w taki sposób, że utworzyły coś w rodzaju stołu. Zakrzątnęliśmy się żywo koło wieczerzy. Brudna, twarda płachta namiotowa była nam obrusem. Pod obrus wetknęliśmy siano, przyniesione spoza zamkowych murów, z jakiejś opuszczonej stodółki. Nasz "gromadzki" kucharz jął przywlekać ogromne butle z winem. Butle oplecione łykiem i pachniały oliwą i czosnkiem. Polowe kubki metalowe miały być szklankami. Potem rozwiązał wór i jął wyrzucać konserwy, paczki, paczuszki. Koledzy pomagali. Potem jeszcze pobiegł do kuchni. W kuchni siedziała w kuczki zziębnięta i przestraszona baba, żona zabitego przez Niemców stróża. Coś do niej pogadał, trochę na migi, trochę jakimś cudacznym żargonem. Baba pojęła.

Gdy wrócił, "stół" już był nakryty.

- Tylko czekać, a zaraz będzie herbata i gróg. Stara Fatma już się krząta! - wyjaśnił. - Tylko czy ta choinka będzie? - zatroskał się znienacka.

- Będzie! - rzekł za wszystkich pułkownik. Zniknął smutek i przygnębienie, już nas nie przerażało wycie wichru znad Adriatyku, już nas nie trwożyła obecność niemieckich trupów w ogrodzie. Na kominku szalał wielki płomień, strzelał głośno, niecił radość w naszych zmęczonych sercach, płonęły oczy, uśmiechali się wszyscy, wiedzieliśmy, że niezadługo uczujemy się w Polsce.

Przyszedł w końcu mój towarzysz obozowy. W dłoniach niósł choinkę! Spojrzeliśmy na niego zdumieni. Bo oto zamiast spodziewanej jodełki czy coś podobnego, widzimy coś, czegośmy nie oczekiwali. Oto w dłoniach trzyma choinkę zrobioną z kolczastego drutu. Pieniek z kolczastego drutu kilka razy zwiniętego, a z pieńka wysterkują symetrycznie, na krzyż ułożone gałązki z kolczastego drutu!... Cała choinka z kolczastego drutu!...

Postawił ją na "stole", obłożył u dołu najgrubszymi księgami, na kolce powtykał świeczki, zawiesił kilka keksów, kilka paczek papierosów, a na ostatnim kolcu, na szczycie choinki, umocował dużą gwiazdę ze złoconego papieru.

To było piękne! To było niesłychanie piękne!...

A najpiękniejsze było wtedy, gdy po spożytej wieczerzy, po złożonych życzeniach, po rozdanych podarunkach, po wypiciu sporo herbaty, wina i grogu stary pułkownik dorzucił do kominka kilka grubych kłód drzewa, gdy ogień buchnął wysoko, wygonił z komnaty chybotliwe cienie i mroki t gdy potem pułkownik wstał, otarł siwe wąsiska, chrząknął kilka razy i rzekł:

- A teraz, chłopcy, śpiewamy!... I zaczęliśmy śpiewać.

Ogień trzaskał na kominku, wicher gził się w ciemnej nocy i wył w szczelinach muru, a my śpiewaliśmy najśliczniejszą kolędę ze wszystkich kolęd świata: "Bóg się rodzi, moc truchleje!..."

Już nie byliśmy na Monte Sicuro, lecz byliśmy wszyscy w Polsce, a za nami przyczłapała się stara Fatma o twarzy czarownicy. Siedziała teraz w kuczki na kupie książek i płakała...

My nie płakaliśmy, bo byliśmy w Polsce.