W miesiącach letnich [1934] roku przebywałem w jednym z sanatorjów celem podreperowania zdrowia.
Położenie sanatorium, urządzenie i obsługa, wszystko tam bez zarzutu, luksusowe, świetne. I zdawałoby się, że przebywającym tam pacjentom ptasiego mleka chyba tylko brakować może.
A jednak...
Choć niby nazwa wskazuje, że tam zdrowia się nabiera (sano, are - uzdrawiać, stąd sanatorium), jednak jak wszędzie, tak i do sanatorium nawet, pogromicielka życia - śmierć, ma wstęp wolny.
Poznałem tam jednego pacjenta i szczerze się z nim zaprzyjaźniłem, tym bardziej, gdym widział, że biedny coraz bardziej cierpi i wprost niknie w oczach naszych.
Aż tu przez parę dni nie widzę go jakoś.
- Gdzież to nasz p. X. się podziewa? - pytam niektórych ze służby.
- Wyjechał... - słyszę krótką i wymijającą odpowiedź. Jednak z twarzy zapytanych można było wyczytać, że snać coś innego stać się musiało.
Dopiero po kilku dniach dowiedziałem się - w sekrecie oczywiście - że nasz p. X... "skończył się" (zmarł).
- Więc dlaczego od razu nie mówią, ale owijają w bawełnę? - mówię przygnębiony nieco tą przykrą tajemniczością.
- Bo im tu nie wolno rozgłaszać takich rzeczy, by nie robić przykrego wrażenia na pozostałych, śmierć..., trup..., trumna... - to coś niezbyt przyjemnego w mniemaniu wielu tutaj - słyszę głos bywalca, który co rok na pół roku po zdrowie tu przyjeżdża. Jak kto umrze, to go ubiorą, ułożą w trupiarni znajdującej się pod sanatorium, wreszcie zawiadomiona rodzina przyjeżdża, zabiera i koniec.
U mnie jednak dziwne refleksje na temat tego zajścia powstały.
Gdyby ten "wyjazd" został tajemnicą - toby jeszcze. Ale przecież wcześniej czy później wszyscy w sekrecie będą wiedzieć, jak oto i tu było.
Zaraz też dało się zauważyć na niektórych twarzach dziwne, przygnębiająco - rozpaczliwe wrażenie. Inni, realniej, głębiej na życie się patrzący, niemem skupieniem zdawali się być jakoby pokrzywdzonymi razem ze śp. panem X.
Czyż nie korzystniej dla zmarłego, a milej i przyjemniej dla pozostałych byłoby np. ułożenie zwłok zmarłego w trumnie w kaplicy sanatoryjnej i obsypanie ich aromatycznym kwieciem? Pozostali na pewno złożyliby się i zamówili Mszę św. za spokój duszy zmarłego i sami w niej udział wzięli. A kto wie, może właśnie tej pomocy on tam bardzo potrzebuje?
Czego więc się bać? Czemu bardziej jeszcze w niepokój i przygnębienie chorych wpędzać? Jeżeli komu, to im - chorym najwięcej potrzeba tej świętej rezygnacji, przyjęcia choroby z ręki Bożej. Oni czują już przesyt światowego użycia, szczęścia już w nim nie widzą przecież duch ludzki tak do szczęścia się rwie i to do szczęścia trwałego i wszechzadowalającego, a takie może dać tylko prawdziwa wiara .
Tylko, że są jednostki, które nie chciałyby mieć sumienia, bo ono ich przestrzega przed złem, a po upadku przywodzi natarczywie na pamięć szkaradę popełnionego czynu. Te chciałyby też nic nie słyszeć o śmierci, bo sumienie im mówi, że... "potem sąd", a one po życiu niezbyt pochlebnym nie chciałyby tej rozprawy. Chciałyby raczej z chwilą śmierci w nicość się obrócić.
Niestety - sumienia całkowicie nie zagłuszą - często ono odzywać i za prawami duszy obstawać będzie.
Wcześniej, czy później - jednak umrzemy.
* * *
Resztę refleksji na temat śmierci i życia po niej - niech Czytelnik sam na sam z duszą swoją rozważy...