Doraźna kara
Drukuj

Było to w roku 1905.

Wojsko rosyjskie zostało osaczone przez Japończyków pod Mukdenem, a pułk 18-ty strzelców, w którym wówczas Służyłem, miał powstrzymywać napór nieprzyjaciela, torując sobie równocześnie drogę bagnetami.

Po trzech dniach marszu wśród walki, wydostaliśmy się z pułapki; mogli wreszcie nieco odetchnąć.

Nasza kompanja przeszedłszy niewielką rzeczkę zatrzymała się, by wykopać obronne rowy, bo słońce chyliło się ku zachodowi. Zawiadomiono nas, że przywieźli nam obiad, ale nie da go się nam dostawić, gdyż trzebaby było przewozić przez górę, a Japończycy śledzą ustawicznie i przy najmniejszym ruchu ślą zaraz stalowe "posyłki" (jak je tu nazywaliśmy).

Wiadomość jednak o gorącym obiedzie za górą o jakie pół kilometra tak silnie zaatakowała głodne żołądki, że żołnierze nie bacząc na niebezpieczeństwo kalectwa i śmierci tłumnie biegli z menażkami po ciepłą strawę.

Zagrały japońskie działa. Świst pocisków przerzynających powietrze i huk rozrywających się granatów zlał się w jedną piekielną muzykę.

Na straży przy amunicji stał Kazimierz Złotarzyński rodem z ziemi Suwalskiej. Zacisnął karabin i odmawiał głośno litanję do Matki Bożej. Nieraz go już wyśmiewali prawosławni koledzy, że z modlitwą nie lubił się ukrywać, jak wogóle i innym nie szczędzili przycinków za odmawianie pacierza lub noszenie szkaplerza Karmelitańskiego.

Kanonada nieco ucichła, bo słońce już zaszło. Złotarzyński skończył litanję i zaczął "Pod Twoją obronę". Obok przechodził właśnie jeden ze strzelców schyzmatyk, a usłyszawszy, że Złotarzyński na głos się modli, zaczął wyśmiewać się z niego, a nawet bluźnić Najświętszej Pannie.

W tem gwizdnął pocisk... pękł. Karabin Złotarzyńskiego rozstrzaskany na drzazgi, a on - cały, nietknięty. Z bluźniercy zaś schyzmatyka pozbieraliśmy tylko kawałki, bo części ciała leżały porozrzucane daleko od siebie.

Od tego czasu przestano się z nas naśmiewać, a nawet niektórzy ze schyzmatyków prosili nas o szkaplerz.

Michał Szymański