Do Ojczyzny Zbawiciela

Ze Lwowa do Rumunji (2)

Odszukałem wyznaczony mi przedział, zająłem miejsce przy oknie i czekam, z kim to wypadnie mi pielgrzymować. Najpierw wchodzi ks. Barra, proboszcz z Lutowa na Pomorzu. Wita się ze mną serdecznie.

- A skąd to zna mię czcig. Ksiądz- proboszcz, bo ja zdaje się nie miałem jeszcze przyjemności...

- Przecieżeśmy razem pielgrzymowali do Dublina przed dwoma laty.

- Bardzo przepraszam, że nie poznałem, lecz wówczas większość pielgrzymów stanowili księża, tak, że trudno mi wszystkich było zapamiętać. A zakonników było zaledwie paru, to i łatwiej wpadłem w oko.

I dalejże wspominać o onych niezatartych wrażeniach z Wyspy Świętych.

Tymczasem wchodzą dalsi "współlokatorzy" przedziału: ks. dr. Kominek, dyrektor diecezjalny Akcji Katol. na Śląsku i ks. Christoph, kapelan Księdza Biskupa.

Meczet Omara, Jerozolima
Meczet Omara w Jerozolimie, stojący na miejscu świątyni żydowskiej

Ekscelencja chodzi po peronie, witając się ze znajomymi. Dla każdego ma życzliwy uśmiech i uprzejme słowo. Spostrzegli mnie przez okno i mówi, iż właśnie rozgląda się, czy jestem, bo zauważył moje nazwisko w spisie pielgrzymów.

Wnoszą resztę bagaży. Zamykamy okna, bo nadchodzi burza.

Zerwał się gwałtowny wicher i uderzył z mocą w szare kamienice. Lecz one stoją poważne, jak leciwe ciotki, którym igraszki dzieci nie przeszkadzają popijać kawy i dalej plotkować.

A wiatr, rozwścieczony tem lekceważeniem swej siły, jął się miotać po ulicach, zgarniać kłęby kurzu i śmiecia i podrywać je tumanami wgórę. Napotkał łupy telegraficzne, więc, popróbowawszy ich mocy, urządza koncert na licznych drutach, niby na rozstrojonej harfie. A one dźwięczą żałośnie i długo.

Dostał się i na dworzec. Pozmiatał pył i piasek z placu dworcowego i chmurą obwisłą uderzył w stojącą wytrwale na peronie grupkę pątników. Sypnął im raz i drugi piaskiem w oczy, aż umknęli do wagonu. Potem jął pokazywać swą zgrabność, tworząc ogromne leje z śmieci i kurzu i uderzając niemi to w gmach dworca, to znów w stojące cicho, jakby w przerażeniu, wagony.

Zahuczał groźny grzmot. Runęła ulewa błyskawic. Jak szalone przecinają powietrze w gwałtownym pędzie. Co chwila rozlega się trzask walącego gdzieś pioruna.

- A to ci wichura rozszalała. Jeszcze takiej nie było tego roku - mówi jeden z towarzyszy podróży.

Wnet też lunął deszcz. Co za ulewa! Strugi wody, batem wiatru gnane, sieką okna wagonu, tocząc się gwałtownie na ziemię. Ściemniło się. Nastała ponurość. Słychać tylko plusk wody i uderzenia dzikiej wichury. Drzewa, świeżą zielenią przystrojone, rozkołysały się i szumią posępnie, jakby żaląc się na nieubłagany wiatr, chcący je obedrzeć z młodego listowia.

I przy akompanjamencie organu piorunów, w świetle błyskawic - ruszamy.

- W Imię Ojca i Syna i Ducha św. Amen.

- Jaki to nieuprzejmy ten Lwów, - żartuje sąsiad - że nas żegna burzą a piorunami wypędza od siebie.

Konstanca, Rumunia

Stuk wagonów przytłumił trochę odgłos huraganu. Rozchodzimy się po sąsiednich przedziałach, poznając się wzajemnie. Spotykam jeszcze paru księży współpątników do Dublina. Jedzie nas więc czterech "Widok z "Polonii" na rumuński port Konstancędublińczyków". Starzy znajomi.

Przechodzi br. Cherubin, sekretarz organizatora pielgrzymki, O. Prowincjała, i powiada, że jeden ksiądz został we Lwowie.

- Jakto, zrezygnował, czy co ?

- Nie, bo prosił, żeby mu zabrać rzeczy. Poszedł załatwiać jakieś sprawy i widocznie spóźnił sie na pociąg.

Po jakimś czasie burza przeszła i pogodne oko słońca wyjrzało spoza chmur, świat cały ożył. Bo dotychczas cierpieliśmy na posuchę.

Mijamy Stanisławów. Duży gmach dworca, ale pusto tu i jakoś nieswojo. Garstka podróżnych wysiadła i znów zapanowała cisza.

W Kołomyi wsiadają do pociągu strażnicy rumuńscy. Zbierają, paszporty, aby je ostemplować. Przed przyjęciem pociągu oglądają szczegółowo przedziały wagonów, czy wszystko w porządku.

Ostatnia stacja polska - Śniatyn. Przewodnicy pielgrzymki zostawiają paszport owemu zapóźnionemu księdzu. Przyjedzie następnym pociągiem.

Ruszamy znowu, aby wkroczyć na terytorjum Rumunji. Ok. godz. 21 polecono nam przesunąć zegarki o godzinę naprzód. Jesteśmy już bowiem w granicach królestwa rumuńskiego. Ongiś te ziemie należały do Polski.

Już dość późnym wieczorem przejeżdżamy przez Czerniowce. Oryginalnie wygląda to miasto. Niema żadnego podobieństwa z miastami Europy zachodniej - zupełnie jak ogromna jakaś wieś. Rozsiadło się malowniczo na wzgórkach, niema - jak to w drodze powrotnej dostrzegliśmy - brukowanych, prostych ulic, tylko kręcące się drogi, obstawione domami, jakby szerokie ścieżki. Teraz migają rozsiane z rzadka lampy uliczne, wyzierające spośród drzew.

Stacja rumuńska
Stacyjka rumuńska (zdjęcie w biegu pociągu)

Nadchodzi noc. Trzeba się podzielić jakoś ławkami. W zgodzie i z miłością przykładną dokonujemy podziału. Ks. proboszcz, jako najstarszy, zajmuje jedną ławkę. Szczupły ks. kapelan wspina się na półkę nad nim i tam ściele sobie legowisko. Zacny ks. dyrektor, widząc, jak mi się oczy kleją po dwóch nocach nieprzespanach, projektuje mi wyciągnięcie się na drugiej ławie, co też - zmuszony jego uprzejmością - z ochotą czynię, sam zaś usuwa się dyskretnie na korytarz, by tam gawędzić jeszcze z mniej zdrożonymi pątnikami.

Wcale przystojnie chrapaliśmy - zmieniając się na ławie z ks. dyrektorem. Prawda, że takie spanie pół siedzące a pół leżące było częściowo oszukiwaniem snu, ale dobre i to. Za to ks. kapelan, obdarzony cudowną mocą długodystansowego snu, spał bez przeszkód na wąskiej półce do białego dnia.

Rano, około 5-tej (naszej 4-tej) budzę się. Świt zamglony, jakby majowe słońce zaspało gdzieś za wzgórzami, leniwie poczynając swą codzienną wędrówkę pod kopułą szarego nieba. Krajobraz piękny, górski.

Mijamy górali pilnujących owiec w ogrodzeniu z żywopłotu, ówdzie pasą niewielkie stadka, patrząc leniwo na pociąg. Na stacjach, przez które przejeżdżamy, snują się grupki ludzi w obdartych kożuchach i baranich czapach na głowie. Twarze ich ogorzałe, zarośnięte; wyglądają jak cyganie. Tylko wzrok ich tępy, smutny. Jakaś przygnębiająca bezmyślność i apatja do wszystkiego wyziera im z twarzy, sprawiając niemiłe wrażenie.

- Jakże biedny ten lud, przytem strasznie rozleniwiony i ociężały - konstatujemy.

Całem urozmaiceniem jest barwny krajobraz, falujący wzgórzami, lasami i wyschłemi prawie zupełnie rzekami. Chaty spotyka się bardzo rzadko i nędzne.

Przystajemy od czasu do czasu. Wówczas przekupnie podchodzą do pociągu, zachęcając swą cygańską mową do kupna wina i pomarańcz. Tanie te specjały, niema co. Na granicy pomarańcza kosztowała 10 lej (40 gr.), dalej już tylko 6, a obecnie 4-5 lej za sztukę (16-20 gr.). Ale stare, wyschnięte, nic nie warte.

O godz. 6-tej wołają na śniadanie do wagonu restauracyjnego. Potem nudy, gdyż krajobraz górzysty zmienił się w pustynny step. Przez kilka godzin jedziemy przez monotonną równinę, na której prawie nic nie rośnie. Podobnoć to już 4 miesiące nie było tu deszczu. Roślinność wypalona doszczętnie. Początkowo myśleliśmy, że to pusty step albo pola odłogiem leżące, choć widać, że gleba urodzajna. Dopiero J. E. Ks. Biskup tłumaczy nam, iż to dotychczasowy upał tak zniszczył zasiewy, że ludziska orzą drugi raz, aby jeszcze coś posiać, bo inaczej grozi straszny głód.

Spoglądając na pola, widzę, iż tu i ówdzie są kanały dla nawodnienia. A więc pracują nad rolą. Gdzieniegdzie ociężale poruszają się wieśniacy. Też jacyś apatyczni, jakby zaspani. O, co to za różnica pomiędzy nimi, a naszym ludem wiejskim, który przy pracy rusza się żywo, kobiety rozmawiają głośno, słychać śpiewki i śmiechy, ale i robota idzie, aż miło patrzeć.

Gdy tak siedzimy, zmówiwszy brewjarze, ociężali, bo wyjaśniło się już dobrze i słońce zaczyna przygrzewać, wchodzi Ekscelencja. Wczoraj wieczorem obszedł wszystkie trzy wagony, witając się z pątnikami. Dziś znów nawiedza wszystkich, aby się lepiej zapoznać z nami. Usiadł wśród nas, porozmawiał, opowiadając parę ciekawych rzeczy i poszedł dalej odwiedzać swe tymczasowe owieczki. Zacny, serdeczny Pasterz i Ojciec pielgrzymiej gromady!