(5)
Konstantynopol - miasto dziwów
Jest południe. Seledynowa roztocz morza lśni zielenią szafiru, mieniąc się od podmuchu chłodzącego zefiru. Białe słońce stanęło wysoko nad nami i jęło ciskać na nas swe ogniste promienie, obserwując, co my też powiemy na to. Zda się, chce nam powiedzieć:
- Jeszcze mnie nie znacie, wy ludzie chmurnej północy, zimnymi wichrami pieszczeni. Poznajcie moją moc, wy, którzy macie jedenaście miesięcy zimę i zimno naprzemian, a resztę wypełnia dżdżyste lato.
A nam od zgłębiania tej filozofii słońca pot perlisty zrosił czoła i prawie każdy odruchowo szuka cienia. Tylko kilka odważnych osób przyjmuje wyzwanie słońca, mówiąc sobie, iż u nas ciepło kosztuje pieniądze, a tu jest za darmo, więc trzeba je wykorzystać.
- Patrzcie, patrzcie, państwo - mówi ktoś w pobliżu - delfiny. Istotnie, w oddali widzimy stada brązowych, gibkich potworów, wywijających koziołki nad grzbietem modrej fali, zostające za okrętem.
Ale oto zjawiają się skądsiś białe mewy. Coraz ich więcej. Widocznie, ląd musi być niedaleko. Wytężamy wzrok.
- Już widać w sinej dali szarą, niewyraźną plamę. To ląd. Wnet wjedziemy w gardziel cieśniny Bosfor.
"Polonia", jakby z radości, że zbliża się do pierwszego etapu podróży, pruje całą parą błękitną płachtę morza, mijając szybko czerwone skały, nadbrzeżne lub zieleniejące wzgórza, na których tu i ówdzie sterczy ciemny cyprys lub strzela w górę iglica minaretu.
Na maszcie wykwita bandera Rzeczypospolitej i czerwony sztandar turecki z białym półksiężycem i gwiazdą między jego rogami. Do okrętu zbliża się mały stateczek. Zwalniemy biegu. Spuszczają stopnie, na które Wskakuje paru urzędników tureckich i pilot.
Przyglądamy się przybyszom. Ciemne, smagłe twarze, z czarnymi, dużymi oczami, brwiami i włosami czarnymi jak smoła.
- Wcale przystojni - konstatuje któraś z pań.
Wjeżdżamy do Złotego Rogu. Wnet słychać ostry zgrzyt spuszczanych kotwic. Stajemy. Oczy nam prawie wychodzą z orbit, gdy oglądamy czarująco piękną panoramę Istanbulu - tak zwie się dziś Konstantynopol.
Znajdujemy się jakby na środku olbrzymiej areny, wokół sterczą malowniczo białe mury domów, lśnią wspaniałe pałace. Wdali wznosi się potężna kopuła meczetu Aja Sofia - ongiś katedry chrześcijańskiej - otoczona strzelistymi minaretami, stoją cicho puszyste palmy i ciemnozielone cyprysy. Domy i pałace wspinają się coraz wyżej, tworząc bajkowy widok jakby kolosalnego amfiteatru. A wdole mnóstwo okrętów, kręcących się łódek, zgiełk i ruch prawdziwie wschodni.
Ku statkowi podjeżdżają szalupy, z których pracowity żóraw zabiera jakieś paczki a wciągnąwszy do góry rzuca w zachłanne wnętrze "Polonii".
Jedna z pątniczek, p. min. Jastrzębska, wsiada też na statek, aby powiększyć naszą pielgrzymią gromadę.
Tymczasem słońce skryło się za zielonymi wzgórzami i nastał wieczór. Jeszcze chwilę błyszczą wielopiętrowe domy po przeciwnej stronie na wzgórkach rozsiadłe, potem rumienią się i wręczcie pokrywa je szary mrok.
Zabłysły światła - płoną tysiące okien milionowego miasta. Co za tajemniczy urok! Zdaje się, jakby mrowisko robaczków świętojańskich obsiadło nas wokoło, a ogniki ich odbijają się smugami światła w ciemnej już jak gęsta oliwa wodzie zatoki.
Cisza uroczysta rozlała się w powietrzu. Ale tam, w mieście kipi i musuje życie, wypełniając gwarem i zgiełkiem wschodnim ulice. Lecz do nas nie dolatują już żadne odgłosy tego bujnego i krzykliwego miasta Wschodu.
Zgrzytnęły znów łańcuchy, podniesiono kotwice. Zawracamy powoli. "Polonia" drga, jakby z żalu, że musi opuścić to cudne widowisko - jedyne może w świecie. Wyjeżdżamy z wolna na morze Marmara. Za nami pozostaje jak bajka pełen dziwów i czaru Konstantynopol. Patrzymy wszyscy za nim w milczeniu uroczystym, wpijamy oczy w malejące i znikające światła.
Księżyc rogaty, dotąd niepostrzeżony, wypłynął niby łódka na granatowe niebo i przegląda się w błyszczącej jego poświatą tafli morza. Za nami kłębi się spieniona woda, zostawiając jakby gościniec, którym jedziemy. Ciepły wiatr zgania na bok czarne chmury dymu, rzucając cień na lśniąca wzgórza wód.
Rzekłbyś, rozczochrane drzewa, stojące wzdłuż drogi - niby jakaś aleja, a przez gąszcza jej drzew bujną zielenią pokrytych przebijają światła osad leżących na brzegu.
Ale wnet znikają światła. Żeglujemy już po morzu Marmara. Pozostaje tylko blady miesiąc i aleja, kłębami dymu z okrętu jak drzewami obsadzona, i jaśniejszy pas spienionej wody za statkiem, i pogodna, południowa, śliczna jak marzenie-noc. Długo stoimy na pokładach, patrząc w wodę. Lecz w końcu znużenie i myśl, że jutro wcześnie trzeba wstać bierze górę. Rozchodzimy się do kabin. Zostaje tylko p. kapitan, prowadzący statek, dyżurni oficerzy i obsługa okrętu.