Było to późnym wieczorem, tego samego jeszcze dnia, w którym piorun uderzył w kościół Matki Bożej Cudownej w Łąkach, pod Nowym Miastem nad Drwęcą.
Już upłynęło kilka godzin, jak pożar ugaszono, a z plebanii w Nowym Mieście wyjeżdża dopiero na drabiniastym wozie, parą koni, ksiądz administrator i kilku chłopów ze siekierami, piłkami itp. Jadą na miejsce pożaru. Po drodze spotykają się ustawicznie z ludźmi, wracającymi właśnie z tamtąd i rozprawiającymi żywo o kościele łąkowskim, klasztorze, o Cudownym Obrazie, o dawnych lepszych czasach, kiedy to nie wypędzano księży zakonników, nie prześladowano wiernych... Wolno było i odpusty urządzać i procesje prowadzić i śpiewać i modlić się publicznie. A dzisiaj Boże... Boże...
Ludzie na widok księdza administratora, jadącego dopiero, stają i pozdrawiają go głośno.
- Pochwalony Jezus Chrystus.
- Na wieki.
- Księże proboszczu już nie ma po co jechać! Nawracajcie! Tylko ślady zostały po ogniu.
- A to Panu Bogu dzięki! Jakoś się udało.
- A udało! Nikt się nawet nie spodziewał, że się da co uratować, bo przecież ogień piorunem zaczęty, piorunem idzie, a tu tymczasem wszystko ugaszono raz dwa.
- A jakżesz tam Cudowny Obraz, jest? - pyta dalej ksiądz administrator.
- O, jest Najświętsza Panienka, jest!! Taka śliczna... taka miła... tylko jakby smutna - smutna, bo przecież opuszczona!
- A korony złote na Jej głowie są - widzieliście?
- E, są, są. Wszystko jest jak było, tylko zniszczone, zczerniałe.
- A ludzi dużo tam jeszcze jest?
- E, nie, już się porozchodzili.
- No, a cóżeście tam tak długo robili?
- Księże proboszczu, trzeba było widzieć, jak się tam wszystko do Matki Bożej cisnęło! Jak zaczęli płakać, krzyczeć przed Cudownym Obrazem, to zdawało się, że kościół pęknie. Taka była siła w tym płaczu z żalu i z radości. A potem śpiewaliśmy cały różaniec, litanję i wszystkie pieśni do Matki Najświętszej, z taką ochotą, z takim zapałem, że się aż człowiek zapominał.
- A to ślicznie, żeście tak Matkę Bożą witali, po tylu latach rozłąki.
- Ej, bo też to nasza najmiłościwsza Pani, nasza Królowa, nasza Matka najserdeczniejsza. Ona każdemu udzielała pomocy; kto tylko przybiegł do Niej strapiony. Oby nam Jej już nie zamykano! Księże proboszczu czy znowu rząd każe kościół zapieczętować?
- Zdaje się, że tak. Nie zanosi się na coś lepszego. Walka ze Rzymem trwa dalej. Ale Pan Bóg nad nami!
- No cóż jedziecie dalej księże! Nie ma po co. Nawracajcie.
- E, nie! Pojadę. Trzeba. Do Matki Bożej... I pojechał. Już dobrze było po północy, kiedy ten sam wóz drabiniasty ukazał się z powrotem na drodze do Nowego Miasta. Wraca ksiądz administrator i ludzie jego. Sporo osób z kościoła przyłączyło się do nich i razem idą. Wszyscy z odkrytymi głowami, z modlitwą na ustach, cichutko w skupieniu. Nastrój między nimi jakiś radosny. Twarze rozweselone. Oczy same się śmieją. Ruchy swobodne. Idą...
A wóz nie próżny. Coś dużego w nim leży i ciężkiego
Nie widać, bo dywanami okryte całe. Ale musi być coś bardzo drogiego, bo ksiądz już tak uważa, tak biega ustawicznie koło wozu i woźnicę napomina, gdzie tylko jakieś trudniejsze miejsce na drodze.
- Ostrożnie, ostrożnie!
Ludzie jego idą po obu bokach wozu i trzymają rękami ów ciężar, mimo że przywiązany linami. Trzymają, by się przypadkowo co nie stało. A każdy z obecnych tak dziwnie na tę rzecz spogląda, tak tkliwie, głęboko jakby to jego rzecz była, najmilsza sercu, najcenniejsza. Z zadowoleniem każdy na nią patrzy, z ukochaniem i zda się, że szepce coś do siebie... Cóż to więc takiego.
To Cudowny Obraz Najświętszej Ukoronowanej Panienki Łąkowskiej!!
Już od dłuższego czasu trapiła księdza administratora ta myśl, by ten obraz zabrać w jakiś sposób tam - z Łąk i umieścić w nowomiejskiej farze. - Administratorem był ksiądz Binkowski, dawniejszy prowincjał Ojców Reformatów, do których właśnie ów klasztor i obraz należał. - Zabrać, przenieść!! Lecz jak? Kościół urzędowo zamknięty. I oto Opatrzność Boża przyszła z pomocą. Uderzył piorun w kościół, a pod tknięciem tego klucza wnet cała świątynia stanęła otworem. Przyjechał więc ksiądz ze swymi ludźmi - umyślnie już po rozejściu się tłumów, by rozgłosu nie było - kazał im wyrąbać, całą framugę z cudowną figurą Najświętszej Panny, załadować na wóz i dalej do fary.
I oto wiozą tę Królowę swoją Najświętszą, Najukochańszą, Najlepszą, tak skromnie... ubogo... tak cicho. Ani nikt nie wychodzi na Jej spotkanie, nikt Ją nie wita, ani orszaku odpowiedniego nie ma, ni muzyki, ni śpiewu, ni wiwatów głośnych.
Tylko chmury się zbiegły, gdzieś ze wszystkich stron i jedna drugą wymija... pędzą niziutko, niziutko, by towarzyszyć Tej, co w obłoki przybrana, Niepokalana.
A po przez chmury księżyc w całej pełni rozsiewa swe blaski w niezwykły jakiś sposób i wszystko upiększa, ozdabia, srebrem tka. Od czasu do czasu jednak jakby bojąc się, by nie zdradzić tajemnicy, chowa się zupełnie - niknie, na chwileczkę tylko, o bo już stęskniony przeziera najpierw matowem światłem, a widząc, że można, całe bogactwa jasności swej rzuca tam na drogę, którędy idzie Ta, co nad księżyc jaśniejsza i nad gwiazdy piękniejsza, słońcu przyrównana, Niepokalana.
Gwiazdy także jakieś poruszone. To się ukazują to znowu nikną - jakby się zmawiały i tam z wysoka z puszczają swe ogniki to tu, to ówdzie wzdłuż całej drogi.
I szumią wody Drwęcy, to ciszej to głośniej... pieśń nucą w swój sposób na cześć Tej, co ongiś po ich falach szła, pieśń radosną, że już nie zamknięta, do nowej świątyni idzie, gdzie na nowo będzie otoczona miłością.
A wicher łapocze konarami i wierzchołkami przydrożnych drzew, niby proporcami i chorągwiami przed Monarchinią świata.
I przywieziono obraz do fary i z całą framugą włożono do wielkiego ołtarza. Tak się framuga zdała, że nawet ołtarza nie potrzeba było przerabiać. Ręka w tym Maryi.
* * *
Rycerzu Niepokalanej i ty wprowadzaj Najświętszą Panienkę do serc ludzkich. Staraj się, by Ona główne w nich zajmowała miejsce. Czyń to modlitwą za nimi, przykładem swoim, dobrem słowem, zręcznie podsuniętym, cudownym medalikiem i rozszerzaniem pisemka naszego.