Czy wystarczy religja oparta na wewnętrznem uczuciu?

Nie ma miasteczka, nie ma wioski nawet, gdzieby nie było paru swojskich mędrków. Niekiedy ich mądrość ogranicza się na sprawach gminnych, częściej zahacza o politykę a nieraz wkracza i w dziedzinę religijną. Na tem ostatniem polu znowu dwa znajdujemy typy domorosłych filozofów. Jedni to niby szczerzy katolicy. Z pewności ich sądów wnioskowaćby można, że lepiej znają zasady wiary niż najbieglejsi teologowie, a więcej dbają o rozszerzenie i utrwalenie Kościoła niż papież i biskupi. Z tej nibyto gorliwości krytykują najczęściej swego proboszcza, wtrącają się do spraw kościelnych, chcieliby wedle swego widzimisię urządzać nabożeństwa i t. p. Typ drugi przedstawiają otwarci niedowiarkowie. Są to zazwyczaj ludzie, co mimo skąpego wykształcenia, wielkie o sobie mają mniemanie. Dziś w te szeregi zaciągają się najczęściej, zarażeni protestantyzmem reemigranci z Ameryki, i znaczny procent tych żołnierzy, którzy przebyli wojnę światową, a teraz po długiej tułaczce, wśród różnych narodów, wrócili do rodzin. Ponieważ chcą się wyróżnić od innych i w ten sposób trochę wybić ponad otoczenie, więc wyzwalają się z więzów religijnych. By zaś swe postępowanie uniewinnić i ubrać w pozory mądrości, pozwalają sobie wobec innych na różne wycieczki przeciw Kościołowi i religji. "Nie ma Boga, mówi jeden, więc pocóż się modlić". "Religja dla kobiet i dzieci", dowodzi drugi. "Wszystko, czego księża uczą, jest kłamstwem, księża wymyślili spowiedź i piekło", woła trzeci, i t. d.

Dawniej takich niedowarzonych mędrków nasz lud w niektórych okolicach nazywał "farmazonami" i stronił od nich zazwyczaj. Dziś już więcej znajdują popleczników. Ma się rozumieć, iż tylko równy równemu rad; więc gromadzą się koło tych "uczonych" różne niedouki, hulaki, nicponie, pijaczyny, którym jakoś trudno wybrać się do kościoła i spowiedzi, a zato łatwiej zabawić się w dostrojonem do swych obyczajów towarzystwie. Ludzi prawdziwie poczciwych między nimi nie znajdziesz.

Otóż na jednego z takich małomiejskich "farmazonów", natknąłem się niedawno. Za młodu był to niezły chłopak: wesoły, ruchliwy, dość pobożny. Z nauką szło mu jak po grudzie, ale serce miał złote. Zamieć wojny światowej wyrwała go z IV klasy gimnazjalnej na linję bojową. W krótkim czasie został sierżantem i w ciągu lat siedmiu nie opuszczał szeregów. Dzięki wypadkom wojennym przejechał wzdłuż i wszerz Austrję i Niemcy, widział północną Francję, północne Włochy, Turcję i znaczną część Rosji (tak przynajmniej opowiadał). Wreszcie po tylu latach wojskowego życia powrócił do domu i z wielkim trudem wkręcił się na pisarczyka przy jakimś urzędzie. Na ciele wyrósł, zmężniał, ale na duszy zmienił się do niepoznania. Wprawdzie moralna zgnilizna całkiem jeszcze nim nie owładnęła, ale z dziecięcych przekonań religijnych pozostały mu tylko strzępy. Uznawał nibyto jakąś religję, ale swoją, mglistą, opartą na wewnętrznem uczuciu. Stąd też nie widziano go w kościele jeno coś dwa, czy trzy razy i to nie na mszy św., lecz w czasie ślubu. Pozatem zwykł był (szczególnie przy młodszych) drwiąco się wyrażać o prawdach wiary, szydził z nabożeństw i duchowieństwa.

Spotkaliśmy się przypadkowo w czasie przechadzki. Ponieważ parę lat przed wojną jużeśmy się znali bliżej, więc przywitanie było poniekąd przyjacielskie. Ale mój znajomy czuł się przy mnie nieswojo i jakoś na dłuższą pogawędkę ochoty nie miał; chciał się tedy ze mną coprędzej pożegnać, nibyto w tym celu, "by mi nie przeszkadzać i nie skracać chwil poświęconych na wytchnienie". Ale ja właśnie chciałem go przy sobie zatrzymać.

- Mój drogi, powiadam, i rozmowa może być rozrywką. Czy przechadzka tylko wtedy pożyteczna, gdy milczkiem odbyta? Pójdziemy obaj w jedną stronę, zatem i wilk będzie syty i koza cała.

Przyparty do muru uśmiechnął się, jak to mówią, od niechcenia i ruszył ze mną ku poblizkiemu wzgórzu. Zaczęliśmy rozmowę od spraw miejscowych, a stąd przerzuciliśmy się na politykę. By jakoś ośmielić swego towarzysza, starałem się przybrać rolę ucznia. Zadawałem pytania; on odpowiadał na nie z początku kilku słowami, potem zapalił się, nabrał odwagi i zaczął szeroko swe zapatrywania przedstawiać. Narzekał na zacietrzewienie partyjne, łapownictwo, brak miłości ojczyzny i t. d.

Po niejakiej chwili udało mi się zręcznie zjechać na dziedzinę religijną.

- Dziś, rozpocząłem, wobec zaniku obowiązkowości i moralnego poczucia, wobec tej powodzi kradzieży i zbrodni, wobec karygodnego samolubstwa i zasklepiania się w materjalnym dobrobycie i zmysłowem użyciu, potrzebaby umocnienia religii. A tymczasem zasady religijne zanikają w społeczeństwie. Poznać to można choćby po takim drobnym zdaje się objawie jak uczęszczanie do kościoła w niedziele i święta. Przed wojną w tutejszej parafji podczas sumy kościół był przepełniony, dziś prawie pustkami świeci.

Mego towarzysza tknęło to widocznie do żywa, zaciął się trochę, ale w tej prawie chwili opanował zmieszanie i z odcieniem wyższości odparł:

- Mój kochany, może cię urażę, lecz powiem, co czuję: jesteś pod tym względem jednostronnym. Uczęszczanie do kościoła, żegnanie się wodą święconą, klękanie, spowiedź i inne praktyki religijne to tylko zewnętrzny pokost, kryjący pustkę wewnętrzną. Bóg naszej zewnętrznej czci nie potrzebuje, ale patrzy na serce. I mojem zdaniem najlepsza religja opiera się na przekonaniu, a nie na takich drobnostkach.

- Powoli, powoli... Zarzucasz mi, że jednostronnie na rzeczy patrzę, ale, zdaje się, ty większą jednostronnością grzeszysz, bo chcesz z religji usunąć to, bez czego ona by się nie obeszła.

Przedewszystkiem, jeżeliśmy dziełem Stwórcy co do duszy, to chyba równą miarą i co do ciała. I jedno i drugie z rąk Bożych pochodzi. Jeśli tedy dusza ma się korzyć przed swym Panem, to jakiem prawem może się wyłamywać z pod tego obowiązku ciało? Tembardziej, że ciało jest zebraniem doskonałości, jakie widzimy we wszystkich istotach niższych, nierozumnych, więc i z tego powodu powinno w ich, jakoby, imieniu, składać Bogu uwielbienie. Co więcej. Cześć zewnętrzna jest koniecznym wypływem i bodźcem czci wewnętrznej. Taką bowiem już mamy naturę, iż każde uczucie żywsze okazujemy zewnętrznem wzruszeniem. Czynność wewnętrzna uzewnętrznia się w ruchach, postawie, wyrazie twarzy i oczu. Radość objawia się uśmiechem, smutek płaczem i przygnębieniem, prośba pokorną postawą i błagalnym głosem i t. d. Z drugiej strony znaki zewnętrzne obudzają w duszy podobne uczucia. I dlatego to wzniosłość podpadających pod zmysły symbolów i ceremonij kościelnych potęguje w nas życie wewnętrze, wyrywa z natłoku doczesnych zajęć, z codziennej szarzyzny i kieruje ku nieskończoności.

Nawet w stosunkach z ludźmi, musimy przecież zważać nietylko na uczucia wewnętrzne, ale i na zewnętrzne oznaki. Byłeś żołnierzem. Wyobraź sobie, iż przy przeglądzie wojsk, nie oddałeś należnej czci generałowi. Zwracają ci uwagę, a ty najspokojniej mówisz: Panie generale, ja w sercu większą mam dla pana cześć, niż inni. Bardzo wątpię, czy taka obrona byłaby wystarczającą. Albo... wracasz z wojny do rodzinnego domu. Na drodze spotykasz matkę i przechodzisz wobec niej, jak obcy. Zdziwiona matka, wyrzuca ci obojętność, a ty zimno odpowiadasz: Matko! Przywitanie to, tylko zewnętrzna drobnostka: prawdziwa miłość tkwi w sercu. Czy zasługiwałbyś w takim wypadku na miano dobrego syna? Sam przyznasz, że nie. Dlaczegóż więc Bogu czci zewnętrznej odmawiasz?

Tłumaczysz się coprawda tem, że P. Bóg czci zewnętrznej nie potrzebuje. Oczywiście, P. Bóg nawet naszej wewnętrznej czci nie potrzebuje, bo jest Sam w Sobie nieskończenie doskonałym, ale z tego jeszcze nie wynika, że myśmy od tego obowiązku wolni. Przełożony nie potrzebuje hołdu swych podwładnych, a jednakowoż, ma prawo tego hołdu się domagać.

Mówisz, że Bóg patrzy na serce. I to prawda. A właśnie Bóg, patrząc na serce tych, co mu nie chcą czci zewnętrznej oddawać, widzi, iż oni, ani odrobiny wewnętrznego uczucia nie mają. Bo, gdyby uczucie to rzeczywiście było, z pewnością ujawniłoby się w czynie.

- A jednak, cześć zewnętrzna rozbudza nieraz fałszywą pobożność.

- Nic dziwnego, niema takiej rzeczy, którejby człowiek, nadużyć nie potrafił. Ja również, nie pochwalam tych, co świętość opierają na bezmyślnem klepaniu pacierzy, nie uznaję też świętości obłudników, ani radzę naśladować tych, co pół dnia siedzą w kościele, a przez to zaniedbują swe obowiązki.

Mój towarzysz nie miał odwagi bronić dalej swych zapatrywań. Rozmawialiśmy jeszcze długo, ale już w większej zgodzie. że zaś łaska Boża działała, a ziemia nie była opoczystą, więc po kilku dniach wszystko skończyło się spowiedzią i zmianą na lepsze.