(Z mego pamiętnika)
Niedawno to było, zaledwie kilka lat temu. Zdumionym rodzicom i krewnym oświadczyłem, że pragnę poświęcić się na służbę Bogu w zakonie, Jemu oddać wszystkie władze swej duszy i ciała, wszak On godnym jest tego. Dziwiono się, perswadowano, odmawiano, ale te "życzliwe rady" jakoś nie przemawiały do mego serca...
Przypadkowo znalazłem się na pożegnaniu u państwa N. I ci znajomi ulegli przesądom świata, nie rozumiejąc, co mogło mnie skłonić do tak "nieroztropnego" postanowienia. W odpowiedzi miły uśmiech - bo cóż odpowiedzieć tym niby to katolikom, nie rozumiejącym łaski powołania zakonnego.
Przedstawiono mnie ich matce - staruszce.
- Co ja słyszę - odrzekła. - Pan do zakonu? - Taki młody, mający wszelkie dane, by czymś być na świecie, chce zgubić się w murach klasztoru - to nie do uwierzenia!
- Dobrze - myślę sobie - że zakonu nie uważa za coś ułatwiającego życie. Jakże jednak wytłumaczyć staruszce, że chodzi tu o zbawienie duszy. Co powiedzieć tej istocie, która lada chwila przejść może do krainy wieczności, a dusza jej zapewne w posiadaniu anioła ciemności (jak mi było wiadomym, nie uczęszczała do Sakramentów św.). Już teraz żyjąc na ziemi, przebywa w otchłani piekła, i śmieje się z tego, że ktoś myśli o Bogu... To straszne: teraz rozumiem, dlaczego jej dzieci kierują się w życiu tymi samymi poglądami. - Pustka w sercu, brak wiadomości o najprostszych zasadach religii sprawia, że nic ich nie pociąga do zainteresowania się ojczyzną niebieską.
- Nic dziwnego - mówię - nabroiło się w młodości, trzeba odpokutować za swe winy, by śmierć nie zastała mnie nie przygotowanego...
- Śmierć?! - powtórzyli wszyscy - któż o niej myśli, będzie na to czas w późniejszym wieku.
- No, dobrze - odrzekłem - a skąd pewność, że właśnie dożyje się sędziwych lat? -.
- Wszystko jedno - mówią - Pan Bóg jest miłosierny, da więc łaskę, że naprawi się wszystko. Zresztą w ostatniej chwili pomyśli się o tym... Teraz używać trzeba świata, póki czas na to.
- Proszę mi wybaczyć, lecz jeśli człowiek nie chce znać Boga przez całe życie, to w ostatniej chwili nie przypomni sobie, że jest stworzony dla innego świata. Jeśli drwił zawsze z Boga swego, czyż ten Bóg ma obowiązek w ostatniej chwili specjalną, nadzwyczajną łaską wzywać go do siebie? A choćby tak było, to bojaźń grzechów - pokusy w takim stopniu omotają człowieka, że w rozpaczy nie uwierzy w miłosierdzie Boże i sam siebie potępi.
- A zresztą - mówię dalej - tyle ludzi umiera nagłą śmiercią, skądże więc pewność, że i nas to nie spotka?
- Zbył pesymistycznie zapatruje się pan na koniec życia ludzkiego. Ludzie na łożu śmierci nawracają się - a my też jesteśmy ludźmi. Po cóż więc czynić sobie gorzkim to życie wspomnieniami śmierci?
- Przepraszam, ale widzę tu pewne nieporozumienie. Czy lepiej unikać śmierci, czy też być przygotowanym na nią. Boimy się śmierci dlatego tylko, że obawiamy się sądu Bożego, sąd ten napawa nas strachem, bo często nie mamy i nie umiemy pokazać naszych dobrych uczynków. Gdy je zdobędziemy - bojaźń nigdy nie zagości w sercach naszych. Będziemy wówczas pragnęli nieba, aby czym prędzej porzucić ten padół płaczu, ziemię...
- To okropne - słyszę przyciszone głosy.
- Aby więc tego uniknąć, lepiej przygotować się na śmierć, wszak co dzień umieramy cząstką naszego jestestwa. Przypuśćmy, że w tej chwili wszyscy mamy zejść z tego świata...
- Na takie dictum acerbum, jakby wstąpił do tego salonu majestat śmierci, widzę to najwyraźniej...
Biedna staruszka zdaje się traci panowanie nad swoim starym wiekiem: z jej twarzy przebija jakiś dziwny smutek, zapewne ten sam, jaki towarzyszy każdemu w godzinie opuszczenia powłoki cielesnej, a zwłaszcza, gdy nie jest się przygotowanym do tego.
Państwo N. też nie umieją ukryć wrażenia. Dziwny wyraz twarzy, niepewny wzrok, w ogóle całe zachowanie świadczy jakoby o tym, że "nie boją się śmierci". Młodzi wychodzą z sali...
- Śmierć... - cóż takiego - mówię - jestem zawsze na nią gotów, i w tej chwili przyjąłbym odważnie jej wezwanie...
- Cóż pan mówi - mówią gorączkowo i z widocznym drżeniem - śmierć jest straszną!!...
Zupełnie niepotrzebnie to mówili, gdyż samo ich zachowanie najlepiej o tym świadczyło...
Gdyby wówczas jakiś groźny odgłos dał się słyszeć na dworze, ludzie ci, nie wiem, co by uczynili. Zaległa cisza... Zdawało się, że "pogromczyni dusz" niewidzialnie przebywa pośród nas...
Spoglądałem na nich zadumany, wyciągając z chwili obecnej odpowiednie wnioski. Oto tak wyglądają "bohaterzy życiowi", nie chcący ugiąć się przed tronem Baranka, uchodzący za pogromców przesądów, zwycięzcy tego, "czego nie ma po śmierci", a w rzeczywistości tchórze!...
Naraz z werandy przez otwarte drzwi dochodzą trujące dusze tony Dantowskiego tanga. Sprytna p. H. umiała zapanować nad sytuacją... Udaje się jej... śpiew chóru rozprószył poważne myśli, poczęto śmielej i odważniej mówić na temat życia pozagrobowego.
* * *
Zdarzenie to wyryło się głęboko w mojej świadomości. Nauczyło mię należycie oceniać to ważne zjawisko życiowe.
Ostatnia chwila życiowa decyduje o całej wieczności... Jak kogo śmierć zastanie, tak przetrwa on na wieki. Dobre życie jest najlepszym przygotowaniem do śmierci. Istnieje także bractwo, mające na celu przysposobienie swych członków do pokierowania życiem w ten sposób, by ostatnią godzinę powitali, jako wybawienie z niewoli ciała. Jest to "Stowarzyszenie Matki Bożej Dobrej śmierci".