Brat z małej drogi

II

Bernardyni czy Franciszkanie? Olszakowski nie przywiązuje do sprawy wyboru wielkiej wagi. Zajmuje się natomiast czym innym: ulokowaniem matki w pewnym mająteczku, gdzie jej obiecano dożywotnie rezydenctwo. Ta sprawa została więc pomyślnie załatwiona.

Będąc w Kaliszu udaje się do Franciszkanów. Bawi tam akurat prowincjał ze Lwowa. Olszakowski zgłasza się do niego, przedstawia mu swą prośbę. Ten patrzy uważnie na wysokiego, trzydziestoletniego mężczyznę. Nie jest zbyt zachwycony wiekiem kandydata.

- Co? Tak chce się do klasztoru? - pyta sucho, z małopolska bezosobowo.

- Chcę służyć Panu Bogu - mówi Olszakowski.

- A pewnie jeść - dorzuca prowincjał, z lekka drwiąco.

Milczenie. Mężczyzna stoi ze schyloną głową. Nie mówi nic. Ciężkie mury klasztoru ciążą ciszą. Od miasta dochodzi stłumiony gwar głosów i klekot kopyt końskich po bruku. Prowincjał rozważa! Kandydaci cisną się; czasy ciężkie, dezerterów z życia nie brak. Ale jaki tam z nich pożytek! Ten mężczyzna [123]w bardzo biednym, nieco zaniedbanym ubraniu, wygląda na niedołęgę...

Jest już prawie zdecydowany odmówić.

Lecz zastanawia go milczenie człowieka. Inni kandydaci napraszają się jękliwie o przyjęcie. Ten milczy. Nie próbuje przekonywać prowincjała. Jeszcze chwila namysłu. Wreszcie zakonnik mówi:

- Wziąć kołdrę, poduszkę, bieliznę, dokumenty i przyjechać do Lwowa.

Olszakowski wychodzi. Sierpniowe słońce zamiera na frontonie kościoła. Wewnątrz, w prawym ołtarzu, srebrzy się cudowny obraz Świętej Rodziny, ze św. Józefem, opiekunem Kalisza. Może przed tym obrazem klęka kandydat na mniejszego brata. Modli się - i dziękuje. Bo Olszakowski jest zachwycony rozmową. Swoje uwagi zanotuje w następujących słowach: "Podobała mi się rozmowa z o. prowincjałem i myślałem sobie, że będzie się można wyćwiczyć, jeśli tak prosto i ostro wszyscy ojcowie będą się ze mną obchodzili".

Tak "prosto i ostro"! To nie wygląda na postawę dezertera z życia!

Wrzesień 1919 r. Olszakowski porzuca sklep, bierze lepiej płatną posadę zecera w drukarni powiatowej. Chodzi mu o zebranie fundusiku na zakup skromnej bodaj wyprawy bieliźnianej. W nowym zajęciu zastrzegł, że będzie pracował tylko do 1 listopada. Ale tam od razu poznali się na nim. Takiego pracownika trzeba szukać ze świecą. Namawiają go, by nie odchodził, podnoszą pensję, sam starosta przychodzi i przekonuje go o konieczności zostania. Starają się go "wziąć" argumentem, że i w drukarni może zrobić wiele dobrego, wpływając na swych kolegów.

Ale Olszakowski już wie, że ma być zakonnikiem. Tak chce Bóg.

Jedzie do Lwowa. Podróż pełna jest przygód - ponieważ ma miejsce właśnie strajk kolejarzy. W wagonie obok siedzi mężczyzna bez płaszcza, drżąc z zimna. Olszakowski cierpi razem z nim. Sam ma dwa palta: jedno na sobie, drugie na ręku. Lecz jest widocznie coś, co powstrzymuje przyszłego franciszkanina. Szamocze się wewnętrznie, lecz nie ma odwagi ofiarować tamtemu jednego z płaszczy. Dopiero mężczyzna sam zwraca się z prośbą o pożyczenie palta. Dojechawszy do Lwowa, Olszakowski zdecydowany jest nie upominać się o płaszcz. Ale nieznajomy oddaje go wraz ze słowami wdzięczności. Znowu chwila wewnętrznej walki: dać teraz płaszcz tamtemu czy nie dać? Znamy już na tyle Olszakowskiego, że wiemy, iż nie ma w nim miejsca na skąpstwo. Więc nieśmiałość? I to Chyba nie. Potem Olszakowski przyzna się w swym pamiętniku dlaczego nie dał płaszcza nieznajomemu z pociągu: nie wiedział czy ma prawo to zrobić; uważał po prostu wszystkie swoje rzeczy już za własność klasztoru.

6 stycznia Edward Olszakowski przekracza próg klasztoru. Trzy godziny czeka, aż go przyjmie prowincjał, czymś właśnie zajęty. Potem musi mu przypominać jego obietnicę, bo prowincjał już zapomniał, że pozwolił mu tu przyjechać. Wreszcie otrzymuje celę.

"Bardzo mi się podobała ta cela - napisze potem - chociaż porozrzucane w niej były resztki z obiadu, jaki dostają biedni przy furcie i mimo zimna. Było też dużo kwiatów schronionych od mrozu i kurzu. Jednak umiłowałem ją i cieszyłem się, że jestem w klasztorze. Spać mi się nie chciało, mimo, że w wagonie stojąc spałem. Były tam śliczne obrazy: Pan Jezus, niosący krzyż, a za Nim, krok w krok idzie O. Franciszek również z krzyżem, a nad łóżkiem obraz Matki Najświętszej..."

Siedząc w swej celi, Olszakowski myśli: co z nim będzie, jaką pracę dostanie, jak będzie wyglądało życie w klasztorze? Godziny mijają - nikt nie przychodzi. Przyszły zakonnik chciałby już coś robić. Ale przypomina sobie swoje własne słowa: "we wszystkim upatrywać wolę Bożą". Skoro Bóg chce, aby czekał... - "to znaczy, żebym w celi siedział i czekał aż mnie zawołają".

Takim już Olszakowski pozostanie do końca. "Słyszałem - napisze w pamiętniku, - że najważniejszą- rzeczą jest poznanie i wypełnienie woli Bożej. Poznałem, że sam nie dam sobie rady w życiu duchowym, najlepiej więc będzie jak wstąpię do klasztoru pod posłuszeństwo przełożonego. Taki był mój cel - słuchać..."

Czekanie skończyło się wreszcie. Nowego kandydata wzywa do siebie gwar[124]dian. Pyta go, kim jest z zawodu. Zecerem! Niestety, nie ma zajęcia dla zecera. Wobec, tego - niech idzie do kredensu do zmywania naczyń.

Niezrównany zecer, którego sam starosta prosił, by nie odchodził z drukarni w Turku, poczyna myć kubki i garnki. Robi to pełen radości. Jak prawdziwy uczeń św. Franciszka całuje umyte naczynia, gładzi je, może nazywa skrycie "bratem kubkiem", "siostrą szklanką". Całuje podłogę w kredensie, szczęśliwy, że przyszedł wreszcie tam, gdzie kazano mu przyjść. Dba a czystość powierzonego sobie kredensu. Lecz robiąc znowu wszystko jak najlepiej nie robi tego dla pochwał. Nie stara się o uniknięcie napomnień. Zbity kubek stawia na widoku, by każdy mógł mu powiedzieć: jakiś ty niezgrabny. Gdy mu robią wyrzuty - schyla głowę z pokorą i uśmiecha, się lekko, by ten, który mu wyrzuca, nie sądził, że ma do niego żal.

Gwardian poczyna próbować nowego kandydata. Pewnego dnia Olszakowski dostaje rozkaz przeniesienia się do innej celi. Będzie ją odtąd dzielił z innym bratem. Człowiekowi, który kocha ciszę i samotność - dają towarzysza; człowiekowi, który zapowiedział sobie "ściśle zachowywać regułę i konstytucje, a nawet, aby osobną sobie urządzić klauzurę duchową, tj. aby wewnątrz mieszkać z Panem Jezusem i Jego słowa przeżuwać" - brata, który po kilku latach wspólnego mieszkania z Olszakowskim napisze: "gniewało mnie ustawiczne milczenie br. Alberta i chcąc się za to na nim "zemścić", postanowiłem w stosunku do niego postępować tak, jak on to czyni, tj. zachowywać ścisłe milczenie, Oczywiście, że robiłem to nie z pobudek wyższych, ale jedynie z niechęci i w celu przekomarzania się..."

Płyną dni, tygodnie: Olszakowski wrasta w swą pracę. Kształtuje siebie. Nie wystarcza mu, że będzie nosił miano "mniejszego brata". Chce być małym. "Chciałem być małym, chciałem słuchać wszystkich, aby to tylko nie było w przeciwieństwie z wolą o. gwardiana. Nie chciałem używać książki, do nabożeństwa w kościele i w chórku, aby nie; wiedzieli, że ja umiem czytać. Uwagi miałem zwracane, ale się tym nie trapiłem, owszem, cieszyłem się nawet..."

Oprócz "uwag", które nazbyt często jak się zdaje musiały mu być zwracane, spotykają go małe, ale te najdokuczliwsze, codzienne przykrości. "Interniści przy obiedzie zwykle ponalewali na stół i na posadzkę zupy, tak, że mi to się; zaczynało przykrzyć, ale sobie myślałem, cóż, to jest wobec miłości Pana Jezusa, który za nas tyle cierpiał. Nie, postanowiłem sobie, chociażby ponalewali na wszystkie stoły i na całą posadzkę, to zetrę i nic nie będę mówił".

Nierzadkie musiały być te przykrości. Gdzie indziej napisze:

"W chwilach wolniejszych od utrapień starałem się zbierać słodycz, usposabiać się do łagodności według: wskazówek św. Franciszka Salezego, aby w czasie utrapień nie tracić spokoju".

"Aby nie tracić spokoju"? Więc spokój, więc ta niezmącona pogoda, która zdawała się promieniować z tego człowieka, nie była czymś naturalnym, jakąś nadmierną miękkością charakteru, ale zdobyczą?

Jeden z ojców napisze potem: "Spotkałem się po raz pierwszy z br. Albertem w 1920 r. Pierwsze wrażenia działają na człowieka niezwykle silnie i one decydują o naszym ustosunkowaniu się da danej osoby. Już wówczas uderzyła mnie u br. Alberta wielka pogoda ducha, objawiająca się w postępowaniu z braćmi zakonnymi. Nigdy nie zauważyłem, aby kiedykolwiek wybuchał gniewem lub okazywał nerwowość w stosunku do innych braci. Ze swego stanu duchowego niczym się nie zdradzał, a jednak czułem, że to dusza nadzwyczaj urobiona. Dusze takie mają to do siebie, że wpływ ich sięga daleko, jak powietrze, które wszystko wypełnia i dostaje się wszędzie, przez najdrobniejsze szczeliny. Dość było spojrzeć na skupioną, poważną a jednak pogodną postać br. Alberta, czy to przy modlitwie czy przy zajęciach i pracy, aby się przekonać, że to zakonnik z powołania..."

Tak - Olszakowski nie był dezerterem z życia. Był zakonnikiem z powołania. Był zakonnikiem już wówczas, w 1920 r., kiedy jeszcze nie był obłóczony. Nosił w sobie regułę każdego katolika, - polegająca na nieustannej, ciągłej pracy nad sobą.

Więc - powtarzamy - nie była to przyrodzona miękkość charakteru?

Oceńmy sami. W parę lat potem, w 1926 r., na parę miesięcy przed śmiercią, dręczony chorobą i wyczerpa[125]ny napisze sobie znowu wskazówki postępowania. "Wyglądają one następująco:

1. Nie patrzeć niepotrzebnie w kościele np. na chór, na ludzi w kościele będących, nie oglądać się niepotrzebnie i nie obserwować drugich. Być skupionym.

2. Nie słuchać obmów, wyjawień cudzych błędów, czy to ludzi świeckich czy nas braci zakonnych i różnych nowinek ze świata, a szczególnie w czasie pracy.

3: Jeżeli zapach czuje się niemiły, a nie szkodzi to organizmowi, tylko przyjemność na tym cierpi, to znieść cierpliwie, a jeżeli szkodzi, to spokojnie starać się zaradzić temu - usunąć albo odejść.

4. Jeść wszystko, co przed nas postawią (wyjąwszy potrawy, które lekarz zakazał; a przełożeni ten zakaz potwierdzają). Będzie brakowało cukru w herbacie, to wypić bez cukru.

5. Niepotrzebnie drugiego brata albo kogoś ze świeckich nie dotykać, albo jeżeli ktoś nieostrożnie popchnie, to się nie oburzać.

A więc umartwienie zmysłów, wzroku, słuchu, powonienia, smaku, dotyku. Nie umartwia wzroku ten, kto nie zna pokusy patrzenia. By ją odrzucić, Olszakowski miał zawsze oczy spuszczone. Nie umartwia słuchu ten, kogo nie pociąga słuchanie. Olszakowski nie chciał nigdy słuchać radia; tonął w milczeniu. Nie umartwia powonienia ten, kogo nie drażni odór bijący od drugiego człowieka. Nie zmusza się do jedzenia wszystkiego ten, kto nie czuje różnicy między jedzeniem dobrym a złym.

O tym umartwieniu coś więcej można powiedzieć. W ostatnim roku przed śmiercią polecono br. Albertowi jeść lepiej niż innym. Był chory, przysługiwała mu dieta, ale on sam nie upominał się o nią nigdy. Był brat, który miał obowiązek kupowania dla niego masła, gdy ów brat to zrobić zapomniał - a przydarzyło mu się to nierzadko - brat Albert milczał. Polecono mu jadać codziennie podwieczorek, składający się z chleba i z tzw. "herbaty" - czyli z letniej wody, zabarwionej cykorią. Przychodził więc po ten podwieczorek do kuchni i zawsze prawie wysłuchiwał utyskiwań braci kucharzy na kłopot jaki mają z dodatkową robotą. Wtedy przepraszał ich; tłumaczył im pokornie, że tak mu gwardian kazał.

"Zapracowani" kucharze czasami zapominali dodawać do owej "herbaty" cukru. Wypijał ją - nic nie mówiąc. Musiało to być przezwyciężenie siebie, skoro właśnie na ten szczegół kazał sobie nie zwracać uwagi. Raz dano mu przez omyłkę zamiast, "herbaty" słoną wodę od klusek. Bez słowa wypił ją, podziękował, odszedł - dopiero później spostrzeżono omyłkę

Był chory. Ale dowiedziano się o tym bardzo późno. Mało jest znana straszliwa historia choroby św. Tereski. Mała Karmelitanka doznawała już na parę lat przed śmiercią bolesnych skurczów żołądka. Nie skarżyła się na to. Ale mimo to wieść o chorobie doszła do przełożonej. Ta wezwała Teresę do swej celi i nakazała surowo, aby odtąd za każdym razem, gdy ból powróci, zawiadomiła ją o tym. Teresa była posłuszną siostrą: poczęła się więc zgłaszać do przełożonej codziennie, codziennie bowiem doznawała bólu. W końcu to przełożoną znudziło. Krzyknęła ostro: żeby mnie siostra nigdy więcej tym nie nudziła! Teresa była posłuszna. Nie wspomniała już nigdy więcej o swej chorobie. Toteż gdy ona powaliła ją w końcu - było już za późno na jakiekolwiek leczenie.

Może z br. Albertem tak nie było - (choć tyle jest podobieństw między nim a "małą świętą"!), może to on sam tak starannie ukrył swoją chorobę, że gdy wreszcie stała się wszystkim wiadoma, nie było już dla chorego ratunku. Ale czy wystarczy mieć miękki, łagodny charakter, by nosić w sobie bez jęku latami ciężką chorobę? Czy wystarczy niezaradność właściwa dzieciom w życiu, by powstrzymać bodaj zniecierpliwienie jakie wywołuje przewlekła choroba?

Oporne ciało chciało się wyrwać straszliwemu naciskowi woli. Ni stąd ni zowąd spostrzeżono, że u brata Olszakowskiego pojawiły się nerwowe wybuchy nieopanowanego śmiechu. Ale zanim to wszyscy spostrzegli - wybuchy ustały. W ukryciu poza spokojną, tylko coraz bledszą i coraz bardziej wpadniętą twarzą trzydziestoparoletniego mężczyzny toczyła się walka - zawzięta, uparta, nieustępliwa. By - nie pokazać! Wspaniały spokój nie był stanem - był nieustannym zwycięstwem. Był wygraną w walce. Na pół roku przed śmiercią Olszakowski napisze na małej kartce:

[126]"Przy pomocy Bożej i łaski Matki Najświętszej postanawiam być zawsze cierpliwym, pokornym, posłusznym i łagodnym. 1. Przy pierwszym poruszeniu niecierpliwości spojrzeć na krzyżyk przy koronce, zwrócić myśl na P. Jezusa, całując Go (ale tak, żeby nie zwrócić uwagi innych). 2. Jeżelibym upadł niecierpliwością, zaraz, albo w wolniejszej chwili iść przed Najświętszy Sakrament i tam wobec P. Jezusa rozważyć swój postępek".

Później to poprawi; napisze zamiast "całować krzyżyk" - "wspomnieć na Mękę P. Jezusa", zamiast "iść przed Najświętszy Sakrament" - wezwać imion Jezusa, Maryi, Józefa.

Nie szuka sposobów powstrzymania się przed słabością ktoś, kto słabości nie zna. Nie przewiduje upadku - kto nie upada. Cóż z tego, że tych słabości i upadków nikt nie widział? Ludzie, którzy walczą o jedynie godne natury ludzkiej miano świętych, zwykli są widzieć źdźbło w oku własnym, oni, którzy tak łatwo wybaczają belkę w oku bliźniego.

Bliźni... Kto to jest bliźni? To ten drugi, inny, towarzysz ziemskiej drogi, nasz przyjaciel i nasz wróg.- Nie ma dwóch rodzajów bliźnich: tych, których trzeba kochać i tych, których trzeba nienawidzieć. Samarytanin - to był dla starożytnych Żydów, ktoś bardziej niż obcy. Ale jednak to Samarytanin uczynił gest miłosierdzia, którego nie chciał uczynić pobożny doktór i lewita: podniósł poranionego. Trzeba więc Samarytaninowi odpowiedzieć po samarytańsku. Synowi marnotrawnemu - jak ojciec, nie jak jego brat "czcigodny".

Lecz bliźni to także człowiek, mały człowieczek obok nas, który nas drażni. Ach, ten nudny gadacz, który nam bez końca ćwierka nad uchem, gdy my pragniemy spokoju! Ten na wszystkim znający się "mądrala", który nam nigdy nic oszczędzi swej rady! Ten braciszek z chóru, który nam siąpi nosem nad uchem, gdy my próżno staramy się skupić na modlitwie! Ten niepoprawny uczeń, sto razy napominany i sto razy popełniający tę samą przewinę! Ten wiecznie "komenderujący" starszy! Ten kuśtykający starzec, który nam wciąż włazi w oczy swoim niedołęstwem! Ten rozpychający się, niekulturalny, krzykliwy młodzik!

Na ostatniej z kartek, które pozostały po nim, napisał: "I.M.J.Fr.

W Imię Boże postanawiam sobie na każdy dzień i na całe życie zawsze z braćmi zachować spokój:

1. Z cierpliwością im pokazywać, jak i co mają robić.

2. Z miłością i łagodnością ich upominać (co do pilnego pracowania i punktualnego przyjścia do pracy).

3. Słowa drażniące moją miłość własną i inne przykre mojemu usposobieniu, w milczeniu przyjąć i jako drogą perłę zachować, ale nie mieć w sercu żalu do tego, kto ją dał, owszem, być mu wdzięcznym.

4. Wszystko co nakazane wypełnić jak najdokładniej co do punktualności trwania czasu.

5. Nie niepokoić się niczym, ani niemożliwością wykonania ani trudnością.

6. W razie smutku iść do o. Redaktora (jego kierownika duszy - przyp. aut.) i wyjawić przyczynę takowego".

Jakież małe zadania! - gotowi jesteśmy zawołać. Małe zadania? Nie - to tylko "mała droga" ku zadaniom największym. Nie ma małych zadań w katolicyzmie Ale jest droga - wskazana przez małą a największą świętą naszych czasów: "droga dziecięctwa duchowego, droga ufności i całkowitego zdania się na Boga... Tu, na ziemi, tylko jedno czynić należy: rzucać Jezusowi kwiaty małych ofiar... "I to nie jest żaden nowy "system świętości". To tylko odkrycie, że świętość nie jest w tej lub owej praktyce, polega ona na usposobieniu serca, które sprawia, że jesteśmy małymi i pokornymi w objęciach Boga, uznającymi swą słabość i ufającymi aż do zuchwalstwa w Jego dobroć ojcowską" (Novissima verba).

W 1923 r. beatyfikacja św. Teresy od Dzieciątka Jezus, w roku 1925 - kanonizacja.

A w 1926 r. umiera Albert Olszakowski, mały brat franciszkański. Brat z "małej drogi".