Bez proboszcza

Zbierało się na świtanie, gdy stary organista Walenty, zabębnił nerwowo palcami w okno którejś chaty. Nikt się nie odezwał. Bali się ludzie drzwi odmykać w te czasy. Dopiero na gwałtowne dobijanie się Walentego do drzwi zza szyby okiennej zamajaczyła rozczochrana głowa i stłumiony głos zapytywał, kto zacz i czego chce.

- Dobrodzieja nam zabierają. Ziandary przyjechały - wyrzucił z siebie Walenty i już go nie było. Pukała z kolei do innej chaty.

Ksiądz Antoniewicz od 40 lat już na tej parafii siedząc, dożywał swoich dni. Siedem krzyżyków to kawał czasu nielada. Kochał swoją parafię, a parafianie odpłacali mu tym samym. Aż tu teraz takie nieszczęście! Co prawda bano się tego w wiosce od dawna, bo chodziły słuchy, że dobrodziej partyzantów wspomaga, chowa ich u siebie, przyjmuje w plebanii. Co prawda jeszcze więcej kochali księdza ludziska, że ich "chłopców z lasu" przygarniał. Nie minęło parę minut, a już wioska cała była na nogach. Co śmielsi wyszli nawet z domów i ostrożnie zbliżali się w stronę kościoła i obok stojącej plebanii. Inni niespokojnie tylko wyglądali przez okno. Baby lamentowały, a chłopy tylko pięści zaciskały.

Ksiądz dobrodziej siedział już na furmance otoczony zbirami niemieckimi. Konie ruszyły na ten widok grupka stojących obok co śmielszych parafian rzuciła się do wozu, prosząc Niemców o zwolnienie księdza.

- A dyć on stareńki, na co wom zda się - tłumaczyli.

Niemcy zaśmiali się tylko, a jeden z nich strzelił raz i drugi w powietrz, groźnie pokrzykując coś na chłopków po swojemu. Co było robić, cofnęli się.

Nazajutrz była niedziela. Jak w każde święto, tak i tego dnia zebrało się dużo ludzi przed kościołem. Nie wchodzili jeno jak zwykle do wnętrza stali na podwórcu kościelnym, opowiadając sobie o zaszłym wczoraj wypadku. Minęła ósma i dziewiąta, a wciąż koło kościoła kręciły się gromadki ludzi. Jakże to bez nabożeństwa we święto. Nigdy czegoś takiego nie pamiętali. Bo nawet i jak kiedyś ich dobrodziej chorował to przecie przyjeżdżał ksiądz z pobliskiej parafii. Teraz tam w ogóle księdza nie było, bo kościół bomba trafiła jeszcze w 1939 i spalił się od pożaru wtedy doszczętnie. Organista Walenty raz po raz spoglądał na dwór zza drzwi kościelnych. Od grupki ludzi przed nim wzrok jego wędrował w kierunku drogi - a nuż księdza wypuszczą i wróci niebawem. Nic przecie u niego nie znaleźli.

Ale na drodze było pusto. A ludziska wciąż snuli się koło kościoła.

Coś zaświtało raptem w głowie Walentemu. Pobiegł do dzwonnicy i zaczął pociągać za sznur o d maleńkiej sygnaturki. Bo dzwonem to przecie nie wypada. I tak nie wiedział czy nie grzech, to co robić zamierzał. Drgnęli ludzie ze zdziwieniem spojrzeli na siebie. Cóż to dobrodziej przyjechał, a to co. A tymczasem chłopcy do Mszy służący - posłani przez organistę informowali, ze choć księdza niema, więc Mszy św. Nie będzie, to jednak pomodlą się wspólnie. Nie wiedzieć kiedy zapełnił się kościół. Walenty stał nieopodal ołtarza z książką w ręku. Przeżegnał się głośno. Ręce obecnych w kościele, w ciszy namaszczeniu, poszły za jego śladem. Drżącym starczym głosem Walenty odczytywał Ewangelię św. Na ten dzień przepisaną. W pokorze chyliły się głowy.

A gdy skończył, jak łan zboża na wietrze, zadrgały tułowia i padli wszyscy na kolana, odmawiając Ojcze nasz i Zdrowaś Maryjo.

Słuchając głosów modlących się, myślał właśnie Walenty, czyby nie zmówić litanii do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, gdy w ciszy, która raptem nastała, rozległ się młody dźwięczny głos.

Obejrzał się organista ze zdziwieniem. Syn Jóźwiaka z chatki pod lasem, którego już od miesiąca w domu nie było (gadali ludziska, że do partyzantki był poszedł) teraz skądś się tu znalazł i mówił właśnie:

- Na intencję księdza dobrodzieja odmówimy litanię do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy.

- To samo co ja myślałem - aż zadziwował się Walenty.

Ale nie było już więcej czasu na myślenie, bo trzeba się było modlić.

Dziwnie poważnie i podniośle brzmiały słowa, w skupieniu i z otuchą odmawianej litanii.

- O Maryjo, Matko Nieustającej Pomocy - mówił młody Jóźwiak.

- Módl się za nami - odpowiadał tłum.

- O Maryjo, udziel nam Swej nieustającej pomocy...

- I uczyń nas godnymi zbawiennych jej skutków - mówiły usta, a oczy biegły w górę, hen ku zawieszonemu nad ołtarzem obrazowi Niepokalanej.

I tak trwały te nabożeństwa niedzielne bez księdza kilka już niedziel z rzędu. Wciąż miano nadzieję, że to ostatnia, że już w następną na pewno dobrodziej odprawi Mszę św. dziękczynną. Bo robiono starania o księdza i były pewne nadzieje. Ambroży Stelecki miał w mieście brata uczonego, o dużych znajomościach. Przez niego udało się im dowiedzieć o jakimś "macherze", co to podobno miał znajomości w gestapo i za pieniądze ludzi uwalniał. Rzeczywiście obiecał, że księdza uratuje, ale zażądał pieniędzy sumy ogromnej. Aż się w głowie suma ta nie mieściła Ambrożemu. Smętny więc wracał do swojej wioski. Bo skądże to zebrać tyle grosza.

A jednak się zebrało. Ten dał pieniądze, tamten złota kawałek gdzieś zaszyty w kożuchu pod guzik, co to miało być na czarną godzinę, inny sprzedał prosiaka, biedniejsi choć jaj trochę złożyli czy masła osełkę. Zebrało się więc więcej niż trzeba było. Wręczono te pieniądze domorosłemu adwokatowi. Powiedział, że za tydzień, dwa, będzie ksiądz w domu. Czekali go więc, czekali, a tu ani śladu nawet nie było. Już trzecia niedziela przyszła. Smutno wyglądali na dzwonek sygnaturki, by choć jak ostatnio, samym bez księdza, wysłuchać Ewangelii św. i modlitw trochę odmówić.

Ale jak to mówi przysłowie - "nieszczęście zawsze chodzi w parze" - tak i teraz spadła na lud nowa straszna wieść.

- Ziandary znów przyjechały nad ranem. Rewizję już robią w kościele od trzech godzin, broni jakiejś szukają - podawano sobie wieść z ust do ust, tak jak tego ranka, gdy aresztowano proboszcza.

Wyczekiwali wszyscy z niepokojem, aż koło południa żandarmi odjechali. Przed odjazdem jednak opieczętowali kościół, pod karą śmierci zabraniając zrywać pieczęcie i wchodzić do wnętrza.

Zawrzało w wiosce: To złodzieje dopiero. Mało, że nam dobrodzieja nie zwolnili, jeszcze kościół zamknęli. Ot, kara Boża za nasze grzechy.

Walenty, gdy go pytano, czego to Niemcy w kościele szukali odpowiadał półgębkiem:

- Składu broni jakiegoś. Jakby tu kiedy i był. Tak i nic nie znaleźli. - Ale mówiąc to, jednocześnie uśmiechał się tajemniczo do siebie.

Wiedział stary, jak to z bronią było naprawdę. Tylko że nie w kościele trzeba było jej szukać!

Następnego dnia Ambroży pojechał znów do miasta, do pośrednika w sprawie zwolnienia księdza. Ten przywitał go wyrzutami, że plączą go w jakąś ciemną sprawę, że proboszcz był winien, że broń przechowywał u siebie, należał do organizacji.

Dopiero po jakimś czasie zmiękł, gdy Ambroży zapytał go, czy jednak nie da się jakoś księdza uwolnić. Przecie nic nie znaleźli w kościele.

Tamten zasłaniał się powagą sprawy, kosztami itp. Wreszcie postawił warunek - muszą mu wpłacić nową dodatkową sumę pieniężną. Wyższą jeszcze od poprzedniej. Inaczej nic nie poradzi, a tak to ksiądz dobrodziej za miesiąc będzie wolny.

Mocno frasowali się ludziska tymi wiadomościami, drapali w gęste kudłate łby, coś tam obliczali w umysłach. Jak i skąd się to wzięło, nie wiedzieć - dość, że po paru dniach Ambroży znów pojechał do miasta i przekazał pieniądze pośrednikowi. Za miesiąc miał wrócić dobrodziej do swych parafian.

Cóż pozostało innego. Trzeba było czekać.

A właśnie nadchodzi maj. Myśleli ludzie, - jakże to bez nabożeństwa majowego potrafią się obchodzić. Tak jak od lat dziesiątków bywało, że kto żyw bieżał w tym miesiącu na podwieczerz do kościoła, by przed Panienką Najświętszą, bóle mógł, żale a zgryzoty wypłakać, nabrać nadziei, otuchy, radośniej spojrzeć w przyszłość.

Była opodal wioski, przy skrzyżowaniu dróg, w grupie kilku smukłych brzózek zachowana, kapliczka starodawna z figurą Małki Boskiej. Błogosławiła z tego miejsca uniesioną w górę ręką ludziom udającym się w drogę. Stara była kapliczka, stara figura, mało kto już nawet pamiętał we wsi, kto i na jaką intencję ją tutaj wystawił.

I tak jak w tą niedzielę pierwszą po aresztowaniu proboszcza sami przez się, nie wiedzieć czym kierowani, zebrali się ludzie przy kościele, tak i tutaj, przy tej kapliczce w pierwszy świeży wieczór majowy, gdy słonko kłonić się już miało ku zachodowi, zeszli się ludzie wioskowi, pozbawieni już teraz nie tylko księdza ale i kościoła.

Nie trudno już potem było odmówić wspólnie pacierze i litanię do Matki Boskiej Loretańskiej. I tak już się działo potem każdego dnia majowego.

Stary Walenty stał się teraz, pod nieobecność dobrodzieja, centralną postacią życia wsi. Gdy trzeba było jakiejś porady, pocieszenia, on to potrafił najlepiej. Ba, do chrztu też go wołano. Z namaszczeniem polewał wtedy święconą wodą główkę dziecka, a słysząc krzyki małego gardziołka, uśmiechał się serdecznie.

Chodził tedy organista po wiosce i aż dziwował się sobie, jak to ludzie spoważnieli i sporządnieli ostatnimi czasy. I pijatyk było mniej na wsi i bójek, dziewczęta jakoś mniej baraszkowały z chłopcami, ci ostatni też lepiej się prowadzili. Medytował czemu to trzeba by tę zmianę na lepsze przypisać. Bał się był przedtem, że bez proboszcza zło rozszerzy się jeszcze bardziej.

A zewsząd dokoła szły nowe słuchy o mordach i występkach niemieckich. W nocy nad horyzontem stawały krwawe, złowieszcze łuny pożarów. Z powiewem wiatru niosły się częste echa strzelaniny. Wzdychali ludzie.

- Nie wiedzieć swojej godziny. A tu i księdza nie ma, żeby do spowiedzi pójść, do Stołu Pańskiego przystąpić. Dola nasza, dola.

Minął miesiąc i tydzień i jeszcze tydzień, a proboszcza widać z powrotem nie było. Pośrednik stale powtarzał Ambrożemu, że lada już dzień wypuszczą księdza z więzienia. Wraca do swoich z tą wieścią. Łudzili się znowu, czekali i znów nadaremnie.

Aż któregoś dnia pod wieczór dobrodziej przyjechał. Blady, wynędzniały, wycieńczony, do siebie niepodobny. Ale z tym samym jak dawniej uśmiechem na ustach, z pogodą w sercu.

Radością powiało po wsi. A już w niedzielę to kto żyw tylko, pośpieszył do kościoła. Słuchali ludzie nabożeństwa, a coraz to każdy podnosił głowę i patrzał w stronę ołtarza na swego proboszcza.

Powstali z rumorem, tłumnie, by wysłuchać Ewangelii św. Potem proboszcz rozpoczął kazanie. Głos mu się łamał początkowo ze wzruszenia, ale zaraz nabrał zwykłej mocy.

Dziękował dobrodziej z ambony swym parafianom za ratunek, bo tylko dzięki ich ofierze udało mu się wydostać. Dziękował za ich postawę moralną, za prowadzenie się nienaganne, uczciwe życie, modlitwy wspólne dla pokrzepienia i za litanię na jego intencję.

Słuchali w skupieniu, rozczuleni, rozradowani, że wreszcie już mają znowu swego proboszcza, że zdjęte zostały pieczęcie z kościoła.

Proboszcz zaś kończył:

- Niech wróg nie myśli, że naród nasz da się załamać, zgnieść. Zabiorą mu dom, rzeczy, ale nie zabiorą duszy, nie zabiorą wiary, na której stoi i w oparciu o którą zwycięży. Ot, i wam zabrano księdza, zamknięto kościół, a przecież modliliście się sami, przy drodze koło kapliczki, nie daliście się zastraszyć, wytrwaliście. Tak i "cała ojczyzna nasza wytrwa i wróci do chwały. Jak Matka Najświętsza wspomaga pojedynczego człowieka, tak też wspomoże i nasz naród i wróci mu wolność. On się Jej bowiem poświęcił, Ją obrał swoją Królową. Przez Nią zmartwychwstaniemy z niewoli, przez Nią i przez Pana naszego, Jezusa Chrystusa. Amen.

Amen - odpowiedziały mu setki głosów.