Apostoł pojednania

Drzwi zamknęły się cicho za nami. Schodziliśmy w ciemności po nierównych schodach w dół. Potężna sylwetka Jana rysowała się przede mną niewyraźnie w mroku. Nie mogłem się nadziwić, jak mężczyzna tak wysoki i tęgi mógł poruszać się tak cicho, zręcznie i mimo wszystko zajmować tak mało miejsca.

Dziwny człowiek - myślałem. Wszystko w nim, i ciało i duch, stanowi jedną harmonijną całość. Głowa Jana była pozornie ociężała i niezręczna. W rzeczywistości jednak pod ciężkimi powiekami błyszczały żywe, bystre oczy, spoglądające przenikliwie i życzliwie na świat i ludzi. A silna, kwadratowa szczęka wyrażała potężną wolę.

Dobra moc promieniująca z jego postaci, nie była zmarnowanym "talentem". Przed chwilą miałem tego przykład naoczny.

Kiedy przed godziną wchodziliśmy do mieszkania, które opuszczaliśmy obecnie, sądziłem, że idziemy na pewną przegraną. Sprawa była nader przykra Stefan, mój kolega z biura, zawarł tak zwane "nieszczęśliwe małżeństwo". Mimo, iż żona jego pani Helena, była osobą miłą, dobrą i uczciwą - wkrótce utarła się opinia, że nowe stadło było "niedobrane". W domu wybuchały pomiędzy [267]mężem i żoną nieustanne sprzeczki którym nie położyło kresu pojawienie się w domu - córeczki.

Zaczęło się od tego. iż oboje., mąż i żona zaczęli sobie robić nawzajem najbardziej uzasadnione "uwagi", przy czym każde uznawało za swój punkt honoru nie ustępować drugiemu. Po uwagach pojawiły się przycinki, potem już głośne spory, które zaczęły przybierać gorszącą postać. Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak ludzie, odwiedzający kościół co niedziela i przystępujący do Sakramentów mogli trwać w takim nastroju. A jednak trwali. Wbrew logice i sumieniu. Kiedy zaś Stefan po którejś z rzędu "awanturze zwierzył mi się, że uważa małżeństwo za "największy błąd swego życia- i wykrzyknął, że i on ma przecież prawo do szczęścia", zrozumiałem, iż grozi rozbicie rodzinnego gniazda.

Wtedy to pomyślałem o Janie. Kolegowałem z nim przed laty w szkole. Wspomnienie o nim łączyło się zawsze z rozmową, kiedy to w przeddzień matury zwierzaliśmy się sobie z zamierzeń na przyszłość. Jan, rozciągnięty na trawie, mówił: "Wiesz, ja chcę być apostołem. Apostołem pojednania. Pamiętasz: Chrystus mówił: "Pokój mój daję wam, pokój zostawuję wam". Chcę Go naśladować. Patrz naokoło, ile wszędzie kłótni, sporów, zawiści, waśni. Z nich rodzą się występki, zbrodnie, nieszczęścia. Chcę ludziom przywracać to szczęście, jakim jest to uczucie wewnętrznego pokoju i życzliwość do ludzi..."

Jan dotrzymał obietnicy. Z młodego chłopca wyrósł tęgi, silny mężczyzna. Na skroniach pojawiły się srebrne nitki, Ramiona przygarbiły się nieco. Ale ideał młodzieńczy nie przygasł w jego duszy. Spotykaliśmy się rzadko, ale wśród dawnych przyjaciół krążyły dziesiątki opowiadań i anegdot o jego postępowaniu. Wszystkie przedstawiły go jako nieocenionego towarzysza pracy i zabawy. Jego spokojny, dobrotliwy humor w połączeniu z wielką odwagą i siłą fizyczną sprawiał, że otaczała go atmosfera pewności, pogody, pokoju.

Chciałem koniecznie uratować rodzinę Stefana. Powstrzymać go od porzucenia żony. Czułem, że sam nie podołam zadaniu. Poszedłem do Jana. Przyjął mnie uprzejmie, wysłuchał cierpliwie i odpowiedział krótko: "Spróbuję".

Nazajutrz była niedziela. Pod błahym pozorem odwiedziliśmy Stefana. Był w domu sam z żoną. Z przykrością stwierdziłem, że młodzi gospodarze nie szczędzili sobie wzajemnie docinków nawet przy gościach. Jan zdawał się tego nie dostrzegać. Toczył uprzejmą rozmowę z obecnymi. Z jego wielkiej nieco przygarbionej postaci spokojna siła zdawała się promieniować na otoczenie. W pewnej chwili przy stole, gdy Stefan zaczął wyrzucać żonie w nieuprzejmy sposób, że podała zimną herbatę, Jan odwrócił się doń bokiem i zawisł wzrokiem na ścianie. Po chwili, pod wpływem jego przykładu uczyniłem to samo. Po mnie pani Helena. Wreszcie Stefan. Pod ścianą stało łóżeczko z uśpioną dwuletnią córeczką Stefana. Nad nim na ścianie wisiał niewielki wizerunek Niepokalanej. Biała postać zdawała się zlewać dobrotliwym ruchem rozstawionych dłoni łaski na świat. Mały wąż, zdeptany białą stopą wił się na kuli bezradnie Pod wizerunkiem czyjeś ręce umieściły wiązankę kwiatów.

Milczeliśmy chwilę. Potem Jan odwrócił powoli głowę i skierował poważny, smutny wzrok ku skłóconej parze. Widziałem jak pod wpływem tego wzroku Helena oblała się rumieńcem, a Stefan spuścił głowę. W milczeniu zdawał się rozlegać cichy, przejmująco smutny głos: "ci ludzie czczą mnie i moją Matkę wargami i wiązankami kwiatów, a znieważają każdym słowem i czynem".

Z bolesnego nastroju, który stawał się nie do zniesienia, wyrwał nas głos Jana. Żegnał gospodarzy i... zapraszał do siebie w odwiedziny.

Wbrew wszelkim przewidywaniom Stefanowie przyjęli zaproszenie. Żona Jana, mała, wątła osóbka, miała błękitne, dobre oczy. Zaopiekowała się panią Heleną jak siostra. Spędziliśmy parę godzin w miłym nastroju. Stefanowie zachowywali się "grzecznie" i... pokłócili się dopiero w powrotnej drodze - na ulicy.

Pomimo to, stosunki pomiędzy obiema rodzinami nie zostały przerwane. Stefanowie odwiedzali dom Jana dość często i odnosiłem wrażenie, że były to jedyne chwile wytchnienia w ich nieustannej wojnie. Wojna ta stawała się coraz gwałtowniejsza i coraz bardziej bolesna W przeddzień zdarzenia, które opisuję, pomiędzy Stefanem i jego żoną doszło do tak gwałtownego starcia, że słyszeli je wokół wszyscy sąsiedzi. Widać było, że jeżeli nie zastosuję nadzwyczajnych środków, rodzina zostanie rozbita. Po[268]biegłem do Jana. I tym razem nie odmówił pomocy. Po południu znaleźliśmy się w domu Stefana. Nieład w mieszkaniu, otwarte walizki na podłodze wskazywały, że obawy moje były słuszne.

Jan jak gdyby nie widział tego nieładu i bolesnego zaciętego wyrazu twarzy męża i żony. Z właściwym sobie spokojem zasiadł na krześle i spokojnie po - prostu, patrząc w oczy Stefana, zapytał o przyczynę tych przygotowań. Stefan spuścił oczy. zmieszany i nie odpowiedział. Natomiast pani Helena, odważniejsza w decydującej chwili - wybuchnęła potokiem oskarżeń i żalów, że "mąż jej nie rozumie", że "myśli tylko o sobie", że "jest egoistą" że postępuje wobec niej brutalnie. Żałosna litania ciągnęła się długo Jan słuchał cierpliwie. Wielki ciężki, życzliwie uważny, spokojny. Ten jego spokój połączony z siłą fizyczną i dobrocią zdawał się napełniać pokój jakąś dobroczynna atmosfera rozsądku i ładu. Im dłużej pani Helena wywodziła swoje żale. im zacięciej milczał Stefan, tym jaśniejszym się stawało jak błahe są ich wzajemne zarzuty. To "co on powiedział" "co ona odpowiedziała" "co on zrobił" - nie mogło dla ludzi dobrych i rozsądnych stanowić podstawy do wzajemnych żalów. Łamanie przysięgi małżeńskiej w ich świetle występowało jak potworne głupstwo Ale Jan milczał ciągle Po upływie pewnego czasu pani Helena ochłonęła w oskarżycielskim zapale. I ona sama zaczęła pojmować, że jej oskarżenie nie jest przekonywające. Stefan, z oczyma wbitymi w ziemię, siedział nadal nieruchomo Wreszcie pani Helena zamilkła. "Czy to wszystko; Na dźwięk głosu Jana Stefan podniósł głowę. Patrzyli sobie długo w oczy. Potem Jan wstał. Widziałem, jak objął silnym uściskiem wątłą postać Stefana. Ucałował go. Usłyszałem szept: "przeproś.". Wyrazu, jaki malował się w tej chwili na twarzy pani Heleny nie sposób opisać. Była na niej zaciętość duma. żal. nadzieja. Na koniec usta jej skrzywiły się do płaczu jak u skrzywdzonego dziecka. Na próżno zaciskała powieki. W kącikach oczu pojawiły się łzy i zaczęły płynąć po policzkach. "Chodź Helu - przeprośmy..." Scena, która nastąpiła, zostanie w mej pamięci na całe życie. Pośród na wpół zrujnowanego mieszkania, wśród otwartych kufrów, z których wyglądała pośpiesznie wrzucona do nich garderoba, klęczało dwoje biednych, zbłąkanych, dorosłych dzieci przed wizerunkiem Niepokalanej, zawieszonym nad łóżeczkiem małej, uśpionej Janeczki. Nie słyszałem, słów modlitwy. Nie widziałem wyrazu ich twarzy. Na ramieniu poczułem rękę - Jana. Chodźmy, szepnął. Opuszczaliśmy na palcach mieszkanie Stefana, niby pokój chorego, który powraca do zdrowia.


Byłem zdziwiony i pełen zachwytu. - Wszystko udało się nadspodziewanie. - Jak w powieści. Nie mogłem powstrzymać pytania:

- "Słuchaj Janku, jak, w jaki sposób potrafiłeś tak prędko ich pogodzić? Oddać Niepokalanej? Przełamać pychę i egoizm dwojga ludzi? Pomóc w przełamaniu pokusy? Kto cię tego nauczył? - on milczał chwilę. "To nie ja", zaczął "potrafiłem ich pogodzić Tam, gdzie w grę wchodzi złość, egoizm, pycha zamiłowanie do kłótni czy obmowy jednym słowem pokusa do grzechu, sam człowiek nie wiele zdziała. Tu trzeba pomocy Niepokalanej. Ona jedna potrafi wyprosić pomoc u Boga". Zamilkł i podjął po chwili. "Widzisz, apostolstwa pokoju i pojednania uczyłem się w szkole Ojca Kolbego. On mnie nauczył, że każde apostolstwo musi zaczynać się od modlitwy. Trzeba przecież prosić Matkę o pomoc. A potem - tu zniżył głos, jak gdyby zdradzał tajemnicę - konieczne jest umartwienie, Umartwienie to ciągła ofiara - to źródło mocy i łaski. I jeszcze jedno, miłość.

Ostatnie słowo popłynęło z ust jak ciche westchnienie: "A miłość - to czyn".

"Modlitwa, umartwienie, miłość" To był arsenał broni, którą Jan zwyciężał w walce o pojednanie i pokój w stosunkach pomiędzy ludźmi. W modlitwie oddawał zwaśnionych Mocy Bożej poprzez ręce Niepokalanej Przez umartwienie, które polega na nieustannym. ofiarnym czynie na rzecz bliźnich i łączności z Jezusem cierpiącym, kształcił swą wolę i zdobywał potrzebne łaski Miłością, pragnąca dobra dla istoty umiłowanej, obejmował Boga Niepokalaną i wszystkich ludzi, którym życzył dobrze, których pragnął uszczęśliwić.


Kroki Jana zamilkły za zakrętem ulicy. I wtedy usłyszałem własny głos: "Czyżby Jan był święty?"

Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Jestem jednak pewny, że droga, którą obrał, prowadzi do Świętości.