Z walk przed nawróceniem

Pobyt w Paryża był dla mnie niezmiernie przykry. Od dwunastu lat żyjąc na wsi lub wśród lasów, odwykiem od brudnego i gwarnego miasta. Wszystko w nim było mi wstrętne: hałas dzwonków tramwajowych i wózków ciągnionych przez przekupniów, turkot dorożek, skrzypienie samochodów, podobne do krzyku zarzynanej kaczki. Nienawidziłem tych wysokich domów o z kopconych frontach. Zżymałem się na spiesznie kroczących przechodniów, na twarzach których malowała się żądza zysku lub brudne i plugawe myśli. Dławiłem się nieczystym powietrzem na ulicach i bulwarach. Wieczorem dręczyły mię lampy elektryczne, których światło raziło moje oczy.

Powiesz może czytelniku, że przykrości te wynagradzała mi łatwość stosunków z kolegami po piórze. Ale rozmowy ich, które mnie nigdy bardzo nie zajmowały, teraz więcej niż kiedykolwiek nudziły. Napróżno wmawiałem w siebie, że literatura jest głównym moim zajęciem; w głębi czułem, że to nie prawda, i że byłbym oddał wszystkie pogawędki o sztuce, aby móc słyszeć, jak wiatr szumi w gałęziach brzóz i sosen.

Jednym słowem, nie byłem w stanie oderwać myśli od tego przewrotu, jaki się we mnie dokonywał. Znużony nieustannym wołaniem sumienia: "Zwróć się do Kościoła, bo zginiesz" - wołałem zniecierpliwiony: Ależ to prawdziwa męka! Czyż ten głos wreszcie nie zamilknie?". I starałem się stłumić go w sobie.

Gdy zdobyłem się na jaki podstęp, aby przygłuszyć go, choćby tylko na pół dnia, czułem się bardziej jeszcze nieszczęśliwszy. Aby przeciwdziałać, zacząłem uczęszczać do miejsc, w których zbierali się przeważnie poeci. Okazywałem wtedy gorączkową wesołość, jak z rogu obfitości sypałem sceptyczne uwagi i tłuste żarty. Klaskano, chwalono moją werwę, śmiano się z moich dowcipów.

Ale wkrótce wychodziłem wzruszając ramionami. Gdy znalazłem się sam, ołowiany płaszcz melancholii zrzucony na chwilę, jeszcze nieznojśniejszym gniótł mnie ciężarem. Pragnienie samobójstwa nurtowało we mnie. I musiałem w końcu powiedzieć sobie: "To twoja wina. Bo dlaczego prowadzisz w dalszym ciągu to bezcelowe życie, zamiast pójść za głosem Boga, wołającego cię z takim naciskiem?".

Uciekałem wtedy do jednego z tych publicznych ogrodów, które biednych mieszkańców wsi wygnanych do Paryża orzeźwiają trochę swym widokiem. Tu przynajmniej widziałem drzewa i mniej dokuczał hałas wielkomiejski. Przypominam sobie szczególnie [szczegónie] pewną ławkę w Jardin des Plantes. Ileż to razy do późna siedziałem na niej, marzyłem, myślałem nad sobą...

Przechodziłem myślą wszystko, co we mnie zaszło od chwili, gdy Bóg po raz pierwszy pociągnął mię do siebie. Stwierdziłem, że dawniejsze moje przekonania w proch się rozsypały, a świadomość ta napełniała mię radością. W takich chwilach czułem wielkie wewnętrzne uspokojenie i modliłem się: "Panie, wszak widzisz, że Cię nie opuszczam. Wiem że jesteś Słowem, co między nami mieszkało, by nas od grzechu wybawić. Miej litość nademną. Ach, jakże powolnie zmierzam drogą prowadzącą do Ciebie!".

Łatwo można pojąć, że wyrażałem się tak dlatego, bo nie mogłem zrozumieć do jakiego stopnia pomoc Boża była potężna i jak przeciwnie łaska pociągała mię szybko ku Bogu, utrzymując mnie we wierze i oddalając ode mnie złowrogie myśli o samobójstwie. Potrzebowałem kapłana, któryby mnie oświecił. Ale na samą myśl o przystąpienia do najbliższego konfesjonału, ogarniało mnie prawdziwe przerażenie i odkładałem na później ten krok, który jednak instynktownie uważałem za niezbędny.

Nie mniej jednak wielką znajdowałem pociechę w tym moim usposobieniu. Czerpałem w nim siłę odporną przeciw przykrościom, jakie mię spotykały.

Były one rozliczne i bardzo dotkliwe. Przede wszystkim moja czarnooka, którą zabrałem do Paryża, podwoiła kłamstwa.

Opowiadała najnieprawdopodobniejsze rzeczy, gdy chciała wyjść na miasto, aby tam bawić się i pić w towarzystwie osób podejrzanych obyczajów. Trwoniła nasze niewielkie środki. Wymyślaliśmy sobie na zabój. Potem, niestety, następowało zwykłe zakończenie; pojednywaliśmy się... Ona wynosiła skąd pewność, że niepodzielnie nad zmysłami moimi panuje, ja odczuwałem większy niż kiedykolwiek smutek i obrzydzenie, ale nie miałem dość odwagi, aby z nią zerwać.

Z drugiej strony bywałem w kołach radykalistów, gdyż od czasu gdy Clemenceau dostał się do władzy, chciał ze względu na dawne moje usługi - obdarować mię jakąś synekurą.

Bez wielkiego zapału myślałem o tym, aby służyć rządowi, który od dość dawna wstręt we mnie budził. Ale tak się przed sobą usprawiedliwiałem: "Tych, co służą w szeregach opozycji rządowej, choć nią gardzą, jest legion, bo im chodzi o kawałek chleba. Jeden więcej czy mniej nic nie znaczy... Dziś wstydzę się takiego rozumowania i całe szczęście, że w czas się cofnąłem.

Obłuda radykalistów stała mi się absolutnie nieznośną pewnego wieczoru, gdy obecny byłem [na] tajnej ich naradzie pod przewodnictwem polityka, który w artykułach swych i mowach popisuje się liberalizmem i tolerancją. Była wtedy mowa o rozdziale Kościoła z państwem. Oto co odpowiedział tym członkom zebrania, którzy zarzucali, że zbyt powolnie odbierano majątki duchowieństwu świeckiemu i za mało energicznie przeszkadzano wykonywaniu obrządków religijnych: "Dajcie nam swobodę działania" - rzekł, strojąc twarz swą w podstępny uśmiech - zdławimy duchowieństwo z całą słodyczą i łagodnością, nie przestając jednocześnie mówić o wolności, a co lepiej, tak sprawę pokierujemy, że to księża są winni".

Może zauważył, że mówił zbyt szczerze, gdyż dorzucił: "Ale to zostanie między nami, nieprawda?

Wszyscy obecni, zachwyceni tą dobrą nowiną, zapewnili go o swej dyskrecji, ja jeden tylko milczałem. Widzieliśmy zresztą, że plan nakreślony dnia tego, został istotnie wykonany.

Z prawdziwą odrazą wyszedłem z tego bagniska. Splunąłem na progu i przysiągłem sobie, że odtąd nic wspólnego mieć nie będę z tymi obłudnikami, co udają demokratów. Gdyż, przyznać muszę, choćby mnie o brak bystrości posądzić miano, że aż do dnia tego, mimo wszelkich znaków ostrzegawczych, prawie na serio przekonany byłem o dobrej wierze rządu w sprawie rozdziału Kościoła z państwem.

Wyrzekłem się więc raz na zawsze polityki tych podstępnych złoczyńców i wróciłem do moich trosk i zajęć.

Ileż smutnych godzin spędziłem wówczas w Paryżu, włócząc się po ulicach i nieustannie przechodząc myślą moje zmartwienia i niepewności. Wszystko mnie nudziło: galerje Luwru, do których od czasu do czasu uciekałem, czytanie gazet, rozmowy z kolegami, nawet poezja. Czasem napisałem kilka strofek, ale ich nie kończyłem; darłem w kawałki papier, na którym były napisane, bo mówiłem "Na co to wszystko? Co mi z tego przyjdzie?".

Myśl moja zwrócona była wyłącznie tylko do Boga. Prosiłem Go, aby obudził moją odrętwiałą duszę i aby mi przyszedł z pomocą w moich przykrościach. I dobry nasz Ojciec, który jest w niebiesiech nigdy mnie nie zawiódł. Nie tylko mnie pocieszał, ale coraz bardziej wzmacniał we mnie pewność swej wszechpotęgi. Mogę zapewnić, że aż do chwili, w której piszę te słowa, nigdy nie miałem najmniejszej wątpliwości pod tym względem.

Ale jakkolwiek Bóg tak hojnie obsypywał mnie łaskami, nie mogłem zdobyć się na krok stanowczy, któryby ostatecznie rozstrzygnął [roztrzygnął] kwestię mego nawrócenia. Zły duch, widząc, że dusza będąca ongi jego własnością z rąk mu się wymyka, wszelkich używał podstępów, aby mię powtrzymać od bywania w kościele. A ten wstręt wytłomaczony był dziwacznym skrupułem.

Oto myślałem: Wejść do kościoła i uklęknąć pod tym sklepieniem przepojonym modlitwą, gdy na sumieniu moim ciąży tyle bluźnierstw, tyle ohydy i nieczystości, byłoby świętokradztwem. Chyba nigdy nie ośmielę się uczynić tego.

Przecież któregoś dnia po południu, gdy błąkałem się blisko [blizko] godzinę po placu znajdującym się przed katedrą Najśw. Maryi Panny i skwerze okalającym kościół, powziąłem postanowienie - przekroczyłem próg i szedłem boczną nawą, ciągnącą się wzdłuż lewego ramienia Sekwany.

Kościół był prawie pusty. Dwie czy trzy kobiety modliły się przed figurą Matki Bożej. Zatrzymałem się, aby spojrzeć na nie i gorąca ich modlitwa wzruszyła mię. Myślałem: Jakżebym chciał być na ich miejscu!

Prawie, że miałem ochotę paść na kolana. Jakiś głos wewnętrzny mówił: "Ukorz się; nie miej obawy, będziesz wysłuchany".

Ale jednocześnie usłyszałem i ten ostry, szyderczy śmiech, który mię tak często prześladował i słowa pochodzące z najciemniejszych głębin mej duszy: "Nie bądź idjotą. Jeśli ci się podoba wierzyć w Boga, możesz sobie wreszcie pozwolić na tę przyjemność, ale to nie powód abyś się miał płaszczyć przed tym obrazem".

Ależ to okropne zawołałem - nędzniku, czyż nawet w kościele chcesz bluźnić? Wyjdź stąd raczej natychmiast".

Uciekłem. Ale gdy już rękę na klamce trzymałem, jakaś moc nieprzeparta powstrzymała mię i zmusiła do obrócenia się. I chyląc się przed ołtarzem, rzekłem: "Boże zmiłuj się nademną, choć jestem bardzo wielkim grzesznikiem i przybądź mi z pomocą".

Gdym się znalazł na dworze, czułem się nieco uspokojony, bo zapewniam i z całą stanowczością powtarzam, że ilekroć wzywałem Pana w ten sposób, zawsze doznawałem ulgi i to bezpośrednio.

Nazajutrz przyszło mi na myśl zwierzyć się komuś, coby mnie zrozumiał. Natychmiast pomyślałem o Franciszku Copee, z którym od piętnastu lat utrzymywałem przyjacielskie stosunki i którego wielkiej dobroci często doznałem. Wiedziałem, że jest katolikiem z przekonania, byłem więc pewien, że znajdę u niego poparcie i zachętę.

Poszedłem tedy do niego i niezwykle dobrze zostałem przyjęty. Ale jakiś fałszywy wstyd powstrzymywał mię i nie mogłem się zdobyć na całkowite powierzenie mu stanu mojej duszy. Powiedziałem mu tylko, że bardzo byłem smutny, zniechęcony moim bezcelowem życiem i spragniony zdobycia wewnętrznego spokoju.

Coppee umiał mnie pocieszyć. Był tym, czym zwykle, tj. pobłażliwym i wyrozumiałym starszym bratem. I gdy wzruszony, ściskałem jego ręce, dziękując mu, powiedział: "My katolicy mamy obowiązek wspierać wszystkich, którzy się do nas odwołują. Co się tyczy pana, czynię to z podwójną przyjemnością, bo wiem, że nie ma wrodzonej przewrotności w pańskich przekroczeniach i błędach. Gdybyś pan jednak mógł wierzyć, przekonałbyś się, że po za literaturą znajduje się rzecz nieskończenie wyższa, mianowicie Bóg, który nas w utrapieniach naszych powstrzymuje".

Powinienem był odpowiedzieć mu: Ależ ja wierzę... Modlę się do tego Boga, o którym mówisz i chciałbym tylko lepiej Mu służyć. Lecz milczałem; miałem jakby knebel na ustach, ilekroć chodziło o kwestie religijne.

Jednak w niespełna dwie godziny po opuszczeniu Coppee’go, napisałem do niego długi list, w którym odmalowałem mu mój niepokój i dałem do zrozumienia, że nie byłem tak bardzo dalekim od wiary, jak to zdawał się przypuszczać.

Był to jeden jedyny raz w całym tym okresie, że trochę utworzyłem komuś moją duszę...

Tu muszę na chwilę cofnąć się. Gdy w roku 1896 ukazała się książka Huysmans’a "En route" opisująca jego nawrócenie, byłem na wskroś przejęty zasadami socjalizmu. Nie mniej jednak, te dzieje duszy powracającej do Boga, do głębi mię poruszyły. Przez kilka dni o tym tylko myślałem. Jednak, ze wściekłością działając na przekór temu zbawiennemu wrażeniu, w gwałtowny sposób skrytykowałem to dzieło. A później, gdy ukazały się "La Cathedrale" i "Sainte Lydwine" uczyniłem to samo.

Ale to, co można było wytłumaczyć [wytłomaczyć], a nawet poniekąd usprawiedliwić, wówczas gdy wyznawałem zasady materializmu, było stanowczo godne potępienia z chwilą, gdy przyrzekłem sobie, że ani pośrednio, ani bezpośrednio przeciw katolicyzmowi występować nie będę.

Cokolwiekbądź, naraz noc zapanowała w mej duszy. Przez trzy dni pisałem szyderczy artykuł, w którym wyśmiewałem nawrócenie. Huysmans’a i w którym, niestety, zelżyłem Najświętszą Pannę.

Gdym go skończył i do redakcji odesłał, czułem, jakby mi się jakaś zasłona rozdarła przed oczami. Zapóźno zrozumiałem, jak źle postąpiłem, sam sobą gardziłem i odczuwałem gwałtowne wyrzuty sumienia.

Niezawodnie powinienem był przeszkodzić opublikowaniu tego artykułu, którego już wówczas całym sercem żałowałem. Nie uczyniłem tego jednak, pod błahym pretekstem, że ponieważ z góry byłem zapłacony, nie miałem prawa odbierać go.

Wkrótce, wspomnienie tego złego czynu, w którym streszczał się ostatni mój bunt przeciw Kościołowi, niewypowiedzianie miało mię dręczyć.

Tymczasem zdrowie moje codzień się polepszało. Cierpiałem jeszcze wprawdzie na serce, ale ból ten był znośny, a jednocześnie odzyskałem dawną świeżość umysłu.

Zapewne polepszenie mego zdrowia zawdzięczałem temu, ze żałując za mimowolne prawie skrytykowane książki Huysmans’a, gorliwiej niż dotychczas się modliłem. Zdawałem sobie coraz bardziej sprawę z tego, że Bóg nie pozostawi mojej wiary w tym stanie przejściowym. Mówiłem do Boga: "Okazałeś mi, że mimo ponownych mych upadków i ciągłego wahania, masz jakieś względem mnie zamiary. Czyń ze mną co Ci się podoba. Kocham Cię i chcę we wszystkim poddać się Twej woli".

Przejęty tymi dobrymi myślami postanowiłem powrócić do lasu. Była to jakby potężna intuicja, gdyż, choć Cieszyłem się na myśl zobaczenia drogich moich drzew, to przecież czułem wyraźnie, że w ich cieniu wybije godzina, rozstrzygająca o moim nawróceniu, godzina - w której za wstawieniem się Najświętszej Dziewicy - łaska Boża rzucić mię miała w objęcia Kościoła.

Wróciłem więc do Arbonne.


Najwymowniejsze głoszenie chwały Matki Bożej przez świat cały, chociażby wszystkie członki ludzkie zamieniły się w języki jeszczeby me wyrównało temu uwielbieniu, do jakiego ma Ona Prawo.

Św. Augustyn

Raduj się, duszo moja, raduj się w Niej, gdyż nieprzeliczone dobra zgotowane są dla gorliwych Jej wielbicieli.

Św. Bonawentura