Z przepaści ku światłu

Poznałem go niedawno na jednej z przechadzek. Był to mężczyzna może 24-letni, średniego wzrostu, o pięknej okrągłej twarzy, na której wybijały się duże ciemne oczy pełne smutku i melancholii. Z początku zachowywał się nieśmiało, z pewną dozą nieufności, później jednak, w miarę częstszego spotykania, wywiązała się nić przyjaźni. Słowa padały spokojnie i równo - była to spowiedź jego życia. Postaram się powtórzyć w skrócie te zwierzenia, które ciągnęły się długo w noc.

...Był rok 1939. Ukończyłem szkołę powszechną i miałem chodzić do gimnazjum. Fala niemoralności, która wielu z sobą porwała, zaczęła coraz bardziej napierać i na moje niewinne dotąd serce.

Nastąpił pierwszy upadek... Zadowolenie i szczęście nie nastąpiło. W sercu powstał niepokój - wyrzuty sumienia. Starałem się opanować grzeszne odruchy, lecz skażona natura ciągnęła coraz silniej. Wychowanie religijne i wiara wszczepiona przez rodziców przestrzegały przed niebezpieczeństwem, a modlitwa do Ucieczki grzeszników przyświecała lampą nadziei w chwilach zmagania się ze złem. Nastąpił szereg spowiedzi i Komunii Świętej], które jak słońce rozświetlały na chwilę ciemną noc grzechu.

Wojna rozszalała nad światem, ginęli ludzie. I we mnie rozszalały się namiętności i zaczęły miotać moim jestestwem, jak orkan maleńką łodzią na morzu, grożąc zgubą. Stargane szóste przykazanie Boga wyciskało swe piętno na czole, okalało serce niepokojem, zaciemniało umysł czarną chmurą. Nastąpiły zwątpienia i załamania, brnąłem w coraz to nowe występki, by zabić własne sumienie. Wystąpiła w całej pełni beznadziejność i bezsensowność życia, a z nią zrodziła się straszna myśl, która dręczyła mnie przez długi okres - samobójstwo.

I niechybnie doszłoby do tego rozpacznego kroku, gdyby nie Ta, którą darzyłem szczególną ufnością i miłością. Gdy narzędzie śmierci pojawiło się w moich rękach, Ona stanęła przy mnie, niewidoczna, ale potężna, i broń wypadła z rąk, a myśl o Niej powaliła mnie na kolana i wydobyła z serca jęk: miłosierdzia... Niepokalana wydobywała mnie z bagna grzechu i oddawała Bogu.

Lecz jak ewangeliczna trzcina chwiałem się i upadałem na nowo. Minęła wojna, nastąpiły lata studiów średnich, potem wyższych, wokół rój przyjaciół, kobiet, które darzyły mnie szczególną sympatią ciągłe zabawy, nieraz wśród oparów alkoholu i nikotyny... Dalsze upadki podcinały mi zdrowie fizyczne i duchowe.

Ale widmo Niepokalanej nie odstępowało, lecz przeciwnie - wciąż wskazywało drogę naprawy i nieraz chroniło od pohańbienia osób mi oddanych. Jej Imię pojawiało się codziennie na moich ustach. I oto teraz, niemal w ostatniej chwili wyczerpania i załamania, zjawia się potężna, niezwyciężona. Ucieczka grzeszników podaje Swą dłoń, okrywa płaszczem opieki i wiedzie z przepaści na drogę prawdy i światła. Maryja zwycięża panowanie zła w sercu. Odtąd upadki powoli ustają, odzyskuję spokój umysłu i odnajduję to szczęście, które przez grzech na długie lata utraciłem. Poznaję prawdziwy cel życia i pokornie poddaję się pod ojcowskie prawa Stwórcy.

I na koniec proszę cię, przyjacielu, abyś rozważył historię mego życia i nie dał się omamić namiętnościom, bo łatwa jest droga do pierwszego upadku, ale do naprawy zbyt długa. Niepokalana tylko wróciła mnie życiu, Jej więc pragnę służyć przez całe życie. I ty w Niej znajdziesz swą najlepszą Matkę.

Długo patrzyłem w oczy przyjaciela i ściskałem mu serdecznie dłoń...

P. S. Jeżeli kiedyś, Drogi Przyjacielu, do rąk Twoich dotrze opowieść Twego życia, którą mi, zwierzyłeś - wybacz; pisałem to dla przykładu innych i przypomnienia sobie Twoich rad przyjacielskich.