Pewien "krytyk", który - krytycznie krytykuje, w liście do redakcji zawadził i o cudowne miejsce w Lourdes, gdzie Niepokalana zesyła liczne łaski na swych dzieci. By więc temu "krytykowi" i podobnym dostarczyć materiału, zamieszczam to opowiadanie Henryka Lasserre.
W tym to czasie[1] miała miejsce rozdzierająca serce scena przy kolebce dziecka, w ubogim domu w Lourdes, w którym mieszkała rodzina ubogich najemników: Jan Bouhohorts i żona jego Krystyna Pucouts.
W kolebce tej leżał dwuletni chłopczyk, słaby, źle zbudowany, nie mogący chodzić, zawsze chory i od urodzenia nękany powolną i wyniszczającą gorączką, której żadne leki usunąć nie mogły. Pomimo usilnych i mądrych starań lekarza, p. Peyrus, dziecko było już konające. Cienie śmierci rozpościerały siną swą barwę na twarzyczce, długiem cierpieniem straszliwie wychudzonej.
Ojciec, pozornie spokojny w boleści swojej, matka rozpaczająca, patrzeli oboje na śmierć dziecka.
Sąsiadka, Franciszka Gozos, przygotowywała już śmiertelną bieliznę, siląc się przy tym na słowa pociechy dla nieszczęśliwej matki.
Ta ostatnia, pogrążona w boleści - z niewymowną trwogą śledziła postęp zbliżającego się konania. Oczy zmieniły się jakby w szklane, wszystkie członki zesztywniały najzupełniej, oddechu już nawet słychać nie było.
- Już skonał, powiedział ojciec.
Jeżeli dziecko nie umarło jeszcze, to zaraz umrze, rzekła sąsiadka. Idź, moja droga, płakać tam przy piecu, a ja go tymczasem w ten całun owinę.
Krystyna zdawała się słów tych nie słyszeć. Myśl nagła opanowała jej duszę i łzy zatrzymały się pod powiekami.
- Nie, on nie umarł, wykrzyknęła - Najświętsza Panna w Grocie uzdrowi go.
- Szaleje biedaczka z boleści, rzekł smutnie jej małżonek.
I on i sąsiadka nadaremnie starali się ją odwieść od" tego, co postanowiła. Wyjęła ona z kolebki nieruchome już ciałko dziecka i owinęła je w swój fartuch.
Biegnę do Najświętszej Panny, zawołała, idąc ku drzwiom.
- Ależ, Krystyno kochana, mówił mąż i Franciszka, jeżeli nasz Justynek nie umarł jeszcze, to ty go dobijesz.
Matka, odchodząc prawie od zmysłów, nie chciała nic słyszeć.
Niech umiera tu, albo w Grocie, mniejsza o to. Pozwólcie mi błagać Matkę Bożą. I wyszła, unosząc swą dziecinę.
Biegła "do Najświętszej Panny"! jak to powiedziała sama - szybkim krokiem, modląc się głośno, wzywając Maryi. Dla tych, którzy ją po drodze spotykali, miała postać oszalałej kobiety.
Działo się to około godziny piątej. Kilkaset osób znajdowało się koło skał Massabielskich.
Nieszczęśliwa Matka przebiła się przez tłum z drogim swoim ciężarem. Przy wejściu do Groty uklękła i modliła się, potem popełzała na kolanach do cudownego źródła. Twarz jej pałała - oczy ogniem gorzały i łez były pełne, cała postać zdradzała pomieszanie, spowodowane straszliwą boleścią.
Dostała się wreszcie do zbiornika, wykopanego przez kamieniarzy. Zimno było przejmujące.
- Co ona myśli robić? - zapytywano.
Krystyna wyjmuje z fartucha zupełnie nagie ciało swego konającego dziecka - kładzie znak krzyża Św. na nim i na sobie, a potem bez wąchania ruchem nagłym i stanowczym, zanurza je całe, aż po szyję, w lodowatej wodzie źródlanej.
- Ta kobieta oszalała! wołają zewsząd i cisną się do niej, aby jej przeszkodzić.
- Cóż to, chcesz zabić swoje dziecko? woła ktoś grubiańsko.
Ona zdaje się nic nie słyszeć. To nieruchomy posąg boleści, modlitwy i wiary!
Ktoś z obecnych dotknął jej ramienia. Matka odwraca się wtedy, ale zawsze jeszcze trzyma dziecko zanurzone w wodzie.
- Nie przeszkadzajcie, nie przeszkadzajcie! woła silnym, ale i błagalnym zarazem głosem. Ja robię co mogę, Pan Bóg i Najświętsza Panna reszty dokonają.
Wielu z obecnych zauważyło zupełną nieruchomość dziecka i trupią jego twarzyczkę.
- Dziecko już umarło, powiedzieli. Nie przeszkadzajmy jej; to matka, którą boleść w błąd wprowadziła.
Nie! boleść jej w błąd nie wprowadziła; przeciwnie, ona ją wiodła po drodze najwznioślejszej wiary, tej wiary niewzrószonej, nie znającej wahania lub wątpliwości, wiary, której Pan przyobiecał uroczyście, że nie oprze się jej nigdy. Matka ziemska czuła w duchu swoim, że kołace do serca Matki w Niebiesiech. Stąd ta ufność bezgraniczna, pomimo straszliwej rzeczywistości obumarłego ciała, które w rękach swych trzyma.
Nie ma wątpliwości że ona, tak samo jak i ci co ją otaczali, wiedziała, iż woda tak lodowata, jak ta, w której dziecko zanurzyła, według praw natury powinnaby niechybnie zabić, tę biedną małą, ukochaną dziecinę i tylko przyspieszyć jej konanie. Mniejsza o to? Ręka jej nie zadrżała - wiara nie osłabła. Przez cały kwadrans, w oczach zdumionego tłumu, wśród krzyków, łajania i obelg, którymi otaczający ją obsypywali, trzymała dziecię swoje w tej tajemniczej wodzie, wywołanej z głębi ziemi wszechmocnym skinieniem Matki Boga, zmarłego i z martwych powstałego!
Dziecko podczas tej długiej kąpieli było jak trup nieruchome. Matka zawinęła je znowu we fartuch i jak najśpieszniej powróciła do domu. Ciało było zimne jak lód.
- Widzisz przecież sama, że on umarł, rzekł ojciec.
- Nie, odparła Krystyna, nie umarł! Najświętsza Panna go uzdrowi.
I biedna kobieta położyła dziecko w kolebkę. Po kilku minutach matka pochylona nad nim zawołała:
- Oddycha.!
Bouhohorts rzucił się do kolebki i słuchał. Justynek rzeczywiście oddychał. Oczki miał zamknięte, spał snem głębokim i spokojnym.
Matka nie spała z wieczora i przez całą noc przysłuchiwała się co chwila temu oddechowi, coraz to mocniejszemu i regularniejszemu - z niepokojem wyczekując chwili przebudzenia.
Nastąpiło ono o świtaniu.
Chudość dziecka była taka sama, ale cera była zarumieniona i widać było na twarzy, że sen je pokrzepił i że wypoczęło. W uśmiechniętych oczach jego, zwróconych do matki, błyszczał łagodny promyk życia.
Podczas tego snu tak głębokiego, jak ten, który Pan zesłał na Adama, tajemnicza i wszechmocna ręka, od której wszelkie dobro pochodzi, ożywiła i wzmocniła, nie śmiemy powiedzieć, wskrzesiła to ciało, tak niedawno nieruchome i zlodowaciałe.
Dziecię zażądało piersi matki i chciwie ją ssało. Ono, które dotąd jednego kroku zrobić nie mogło, chciało wstać i chodzić po izbie. Ale Krystyna, wczoraj tak odważna i wiary pełna, nie śmiała wierzyć w uleczenie, a truchlejąc przed niebezpieczeństwem, które już minęło, oparła się naleganiom kilkakrotnym dziecka i nie wyjęła go z kolebki.
Tak przeszedł dzień cały. Dziecko co chwila prosiło o pierś matki. Nadeszła noc i tak samo minęła spokojnie, jak wczorajsza. Ojciec i matka wyszli o świcie na robotę. Justynek spał jeszcze w kolebce swojej.
Gdy matka powróciwszy do domu drzwi otworzyła, uderzył ją widok, na który omal że nie zemdlała.
Kolebka była próżną. Justynek o własnych siłach wstał, wyszedł z kolebki i przechadzał się po izbie, dotykając mebli i rozsuwając krzesła.
Mały paralityk chodził.
Jaki okrzyk na widok ten wydarł się z piersi Krystyny - tylko serca matek odgadnąć potrafią. Chciała biedz do synaczka, ale nie mogła ze wzruszenia, nogi pod nią drżały, szczęście siły jej odebrało. Oparła się o drzwi, ale jakaś trwoga nieokreślona mąciła jej niebiańską radość.
- Ostrożnie, upadniesz, zawołała zaniepokojona.
On jednak nie padał, chód jego był pewnym, podbiegł do matki, rzucił się jej w objęcia, a ona zalana łzami do serca go przycisnęła.
On już od wczoraj był zupełnie uleczonym, myślała sobie, bo chciał wstać i chodzić, a ja, jakby jaka bezbożnica, z braku wiary nie pozwoliłam mu na to.
- Widzisz, mój mężu, on nie umarł, Najświętsza Panna go ocaliła, powiedziała do ojca, gdy powrócił.
Tak mówiła ta szczęśliwa matka.
Nadeszła Franciszka Gozos, która przedwczoraj była świadkiem konania dziecka i przygotowywała mu całun na jego pogrzeb. Ledwie oczom swoim uwierzyć zdołała. Nie mogła napatrzeć się na dziecko, jak gdyby chciała upewnić się o jego tożsamości.
- Ależ to on, zawołała, naprawdę to on - biedny Justynek!
Następnie uklękli wszyscy. Matka złożyła obie rączki dziecka - wzniosła je ku niebu i wszyscy razem zanieśli dziękczynne modły Matce nieskończonego Miłosierdzia.
Choroba nie powróciła więcej. Justyn wyrósł i recydywy nie dostał. Już dziesięć lat minęło od tego czasu. Piszący te wyrazy widział go przed kilku dniami. Silny jest, zdrów zupełnie i matka skarży się tylko, że czasem opuszcza godziny szkolne i wymawia mu, że nadto lubi biegać.
Doktor Peyrus, który leczył dziecko, uznał z głębokiem przekonaniem zupełną niemoc medycyny wobec tego nie-wytłomaczonego faktu.
Doktorowie Vergez i Dozous, każdy z nich z osobna, roztrząsali ten wypadek, tak ważny dla nauki i prawdy - i tak samo jak p. Peyrus nie mogli nie dojrzeć w nim działania wszechmocnej prawicy Bożej,
Wszyscy trzej strwierdzili trzy godne uwagi okoliczności, nadające temu uleczeniu najwidoczniej charakter nadprzyrodzony: czas trwania zanurzenia w wodzie, skutek jego bezpośredni i możność chodzenia dziecka, natychmiast po wyjściu z kolebki.
Wnioski doktora Vergez, przy końcu jego sprawozdania, były pod tym względem najzupełniej stanowcze.
"Kąpiel zimna w miesiącu lutym, trwająca piętnaście minut, zastosowana do dziecka wycieńczonego i konającego, powinna była, jego zdaniem, podług wszelkich danych, tak teoretycznych, jak i praktycznych, spowodować śmierć natychmiastową. Jeżeli - dodawał biegły praktyk - natryskiwania zimną wodą, szczególniej wtedy, gdy się je częściej powtarza, oddają wielkie usługi przy znacznym upadku sił, to środek ten jednakże zależy od pewnych warunków, których niedopełnienie naraża życie na groźne niebezpieczeństwo. Ogólnym prawidłem jest, że zastosowanie wody zimnej nie powinno trwać dłużej nad kilka minut, inaczej bowiem zimno niweczy możność oddziałania na organizm".
"Tymczasem matka, zanurzywszy dziecię swoje w wodzie źródlanej, trzymała je więcej niż kwadrans. Szukała więc ona uleczenia syna w środkach, które doświadczenie i rozumowanie lekarskie najzupełniej potępiają, a jednakże otrzymała je natychmiast, bo w kilka chwil potem dziecko usnęło snem spokojnym i głębokim, który trwał około dwunastu godzin".
"A iżby ten fakt w jak najżywszym przedstawił się świetle, żeby żadna niepewność nie ciążyła na nim, tak pod względem rzeczywistości, jako też natychmiastowego jego spełnienia, dziecko, które przedtem nigdy nie chodziło, opuszcza samo kolebkę i chodzi z taką pewnością, jaką daje tylko przyzwyczajenie, składając tym dowód oczywisty, że uzdrowienie przyszło bez stopniowania, w sposób najzupełniej nadprzyrodzony"[2].
H. Lesserre[3]
[1] wieczorem około godz. 4 w miesiącu lutym 1858
[2] Raport doktora Vergez, prof. fakultetu w Montpelier do Komisji śledczej.
[3] Matka Boża w Lourdes, tom I.
O, bez wątpienia, przedziwna Boga naszego łaskawość, gdy tym, którzy przeciw Niemu zawinili, Ciebie, o Pani! dał za Obronicielkę, ażebyś dla nas u Syna, cokolwiek zechcesz, uprosić mogła. O przedziwne i niewymowne Boga naszego nad nami zmiłowanie, który abyśmy Mu nie uszli, zbytnio obawiając się Jego wyroku, jaki nas za grzechy nasze czeka, raczył własną Matkę Swoją i Władczynię łask Jego postanowić Obronicielką naszą.
Św. Bonawentura