Z Jezusem

Noc. Cisza martwa - jak oddech wstrzymany - w milczenia bezruch, niby pajęczyna, liście księżycem srebrzyste opina. Nad drzew oliwnych głębią ciemną, zwartą zawisła niebios schylona granatem gwiazdami szyta północna godzina. Zakryty cieniem zarośli, konarów przypadł do chłodu ziemi piersią całą - mąką płonącą, drżącą ludzkim szlochem.

- Któż pojmie dramat miłości Człowieka - który swe Bóstwo oblókł w ludzkie ciało - co odepchnięty, niekochany - kocha?

Zstąpił Bóg z nieba jako brat ludzkości" jako przyjaciel i pośrednik z Ojcem. I oddał wszystko, co Sam Bóg dać może.

- Żłóbek - Kalwaria. - Szaleństwo miłości!

A grzech, jak powódź o wiosennej porze, pieni się mętnie w okrąg globu świata.

Zamarła cisza nad smutnym Ogrojcem. Wiatr nie śmie szepnąć, ni kwiat nie oblata. Pan zemdlał.


Cicho, pokornie, nieśmiała szacunkiem zbliży się dusza moja na kolanach i z traw - jak drogie perły pogubione - zcałuje krwawy pot swojego Pana.

I odtąd pójdzie za Tobą, Najdroższy, Królu boleści, krok w krok wiernie wszędzie.

...Jak Judasz sprzeda Boga krew niewinną przez pocałunek - z bólem patrzeć będzie.

- Jak Cię powiodą wśród wymyślnych zniewag - Boga wolności - w pętach związanego.

- Powróz zaciska miłosierne dłonie, co jasność siały na życie każdego. - Wędrówka - jakże Cię poniżająca! - od namiestnika do arcykapłana. Oszczerstwa, świadków najemnych zeznania...

A wszędzie podstęp i gra zakłamania z góry z finezją fałszu obmyślana.

- Chryste, Ty czysty, prawy Synu Ojca, co Rządcą wieków i Władcą wszechświatów - Ty zamieszany w brudną politykę ludzkich obliczeń wyrafinowanych?!

Na obnażone plecy mego Pana padają rózgi z twardej ręki katów... Tysiące rózeg w pręgach krwawo-sinych!

A kolce cierni... Szaleństwem męki skłębiły się czarno, wpiły w biel skroni i czoła białego. Szkarłat krwi w plamach i smużkach rozlany. - To - ecce homo. Strzęp purpury na Nim. Człowiek w godności swojej zdruzgotany.

Wśród krętych ulic, jak w ciasnym wąwozie, sunie pod górę wolno orszak ludzi. Wre w nim nienawiść, szlocha ból serc wiernych. Bladość oblicza Matki zgrozę budzi.

Na przedzie zgięty pod krzyża ciężarem słania się Jezus od męki mdlejący. Upada. Bity - pokornie powstaje. I idzie - niosąc brzemię grzechów świata - idzie skrwawiony, osłabły, chwiejący.

Na szczycie wzgórza zedrą z Niego szaty, dłonie rozmiażdży gwóźdź pod młota ciosem. Przebite nogi. Plamy krwi, jak kwiaty, czerwienią suchość kalwaryjskich piasków.

Ściemniały nocą strwożone niebiosa. Zadrżała lękiem zdziwiona natura. Umiera Jezus. Umiera Bóg-Człowiek.

Kurcz bólu zawarł Jego boskie usta spalone długą gorączką cierpienia. I łza ostatnia spłynęła spod powiek - z oczu najlepszych, najświętszych na ziemi. Umiera Jezus rozpięty na krzyżu. Niezrozumiany, obcy - między swymi.

Wielu odeszło. Ale ja się zbliżę, przypadnę do stóp Twoich rozszarpanych. Pocałunkami i łzami obmyję kurz i krew drogą sączącą się z rany...

Chciałam Ci, Jezu, wszystko opowiedzieć... O tym, jak ciężko i źle mi na ziemi. Lecz wobec mąki, smutków Twych ogromu blednie gorącość mych problemów własnych. I widzę krótkość życia, cierpień, idei... Zakres mych myśli, poglądów tak ciasny!

Chciałam Ci do stóp przynieść wszystkie skargi, łzy wszystkie smutnych po świecie rozsiane... Ale Ci, Jezu, niosę wszystkie serca - wierne i Tobie na wieki oddane.

Niby płomienne maki z polskiej niwy - serc tych wiązanka pod krzyżem goreje. W nią Krew Twa spływa i wsiąka wilgocią. W niej pełnia Bożej miłości dojrzeje.