Z hołdem Jezusowi Eucharystycznemu na Zieloną Wyspę

PRZEZ NIEMCY.

Miałem pierwszy raz wychylić głowę poza płot ojczysty, więc trochę ciekawość i wyczekiwanie popędzały mię.

Bałem się, żeby nie spóźnić na pociąg. Przybywam, a tu jeszcze sporo czasu. Odszukałem wyznaczony mi przedział. Marzyłem o tem by się dostać do okna, bo na stoliczku możnaby coś pisać, robić notatki. Ale, niestety! Zastałem już okno obsadzone przez dwu księży. Mnie się dostało miejsce na środku ławki, naprzeciw zasiadł jakiś tęgi i poważny ks. proboszcz, który - jak później zauważyłem - by bardzo wesołym towarzyszem podróży. Zastałem też w przedziale znanego mi księdza z diecezji krakowskiej, który był mi za diakom na prymicjach.

Znajomość miła i wspomnienia również miłe - dawnych czasów, bo z przed 5 lat.

Ale zająwszy miejsce, wychodzę jeszcze na peron, by się nieco rozglądnąć wśród pielgrzymów. Wnet też spostrzegłem paru znajomych księży, z innymi poznałem się teraz. Z pośród powag pióra jedzie ks. infułat Kłos, ks. rektor Cieszyński - z Poznania i ks. prałat Kaczyński z Warszawy.

Poznawszy się jeszcze z kilku nowymi współpielgrzymami, wsiadam do swego przedziału.

A już przedtem zauważyłem, że nasze wagony udekorowano chorągiewkami o barwach narodowych i na każdem oknie przylepiono etykietę "Frankopolu" - biura podróży.

Wnet zawożą nas na jakiś boczny tor, chcąc doczepić nasze wozy pielgrzymkowe do pociągu. I gdy nas wywieziono, przyjeżdża J. E. Ks. Kard. Prymas Hlond. Orkiestra kolejowa wita Go marszem, którego tylko słabe odgłosy dolatują do naszych uszu. Za chwilę jednak wracamy i łączą nas z pociągiem idącym do Berlina.

Ks. Prymas i XX. Biskupi wsiadają i, gdy pociąg rusza, orkiestra gra hymn narodowy "Jeszcze Polska". Coraz szybciej oddalamy się od gromady żegnających nas powiewającemi chustkami, a muzyka orkiestry cichnie, aż ją zupełnie zgłuszył stukot rozpędzonych kół pociągu.

Jedziemy zagranicę... W przedziale panuje poważny i uroczysty nastrój. Za oknami pociągu umykają szybko słupy telefoniczne i zostają, jakby nie chcąc opuścić ojczystej gleby.

Pogoda, przed chwilą jeszcze słoneczna i gorąca, zaczyna się zasępiać. Niebo zawłóczy się coraz ciemniejszemi chmurami. I kiedy po godzinnej jeździe dobijamy do Zbaszynia - granicznej stacji polskiej, zaczyna nawet padać.

Stajemy. Zbaszyń! Ma się odbyć rewizja i stemplowanie paszportów. -

Na dworcu różne organizacje ze sztandarami witają Ks. Prymasa. Naprzeciw okna stoi Bractwo Kurkowe, dalej S. M. P. męskie i żeńskie. Zanim się jednak docisnąłem do okna, ktoś już powitał Ks. Prymasa, gdyż widzę Go spacerującego po peronie z pięknym bukietem biało - kremowych róż. Orkiestra kolejowa również przygrywa. A Ks. Prymas rozmawia z przedstawicielami różnych organizacyj. Nastrój panuje tu miły, barwne stroje polskie i uśmiechnięte życzliwie twarze mówią nam, że to nasi, bracia - Polacy.

Po kwadransowej przerwie ruszamy dalej. Orkiestra żegna nas, grając rzewną melodję "Boże coś Polskę". Smętna pieśń leci za nami, wywołując jakieś dziwne uczucie w duszy. Opuszczamy Ojczyznę, za chwile przekroczymy granicę...

A deszcz rozpadał się już na dobre, stwarzając tło poważnych i rzewnych myśli.

Prawie niepostrzeżenie przejechaliśmy już granicę i zatrzymujemy się w Nowym Zbąszyniu - Neu Bentschen przez Niemców nazwanym.

Do wagonów wchodzą urzędnicy niemieccy, ubrani w zielone mundury. Zapytują, czy niema co do oclenia, a otrzymawszy przecząca odpowiedź, wychodzą z przedziału. Po kilkunastu minutach postoju i ostemplowaniu paszportów, ruszamy dalej, a wkrótce przejeżdżamy przez miasto Nowy Zbaszyń. Istotnie, nowy, bo powstał dopiero po odzyskaniu przez nas Poznańskiego, a zbudowali go Niemcy podobno dlatego, aby nad granicą polską żywioł niemiecki i duch miał silne oparcie. Z okien wagonu widać kamienice, budowane według najnowszego stylu. - A więc domy - jak olbrzymie ociosane bloki skalne poukładane rzędami, wszystkie "na jedno kopyto" stawiane.

Nie mogę powiedzieć, żeby mi się to podobało.

Pociąg sunie przez obszerne równiny, co w połączeniu z rzęsiście padającym deszczem, daje ponury obraz. Wszędzie widać pola obsiane i uprawione starannie, tak, że ma się wrażenie, iż Niemcy to kraj wybitnie rolniczy.

Po paru godzinach dojeżdżamy do Frankfurtu nad Odrą. Miasto dość duże, bo ok. 200.000 mieszkańców mające, rozsiadło nad brzegiem pięknej rzeki, tworząc na tle wzgórza wspaniałą panoramę. Z okien wagonu widać ulice drzewami wysadzone.

O 7 - mej wieczorem zajeżdżamy do Berlina. Berlin, dziś stolica Niemiec, ongiś miasto ziemi słowiańskiej.

Na dworcu kolejowym panuje spory ruch. Nic dziwnego, przecież to prawie czteromiljonowe miasto...

Zdążamy na wieczerzę do pobliskiego, Russiseher Hof. Tu spotyka nas miła niespodzianka. Orkiestra gra utwory naszych muzyków: Paderewskiego i Moniuszki.

Po wieczerzy, ponieważ pozostała nam jeszcze przeszło godzina wolnego czasu, ruszamy na miasto, aby bodaj zerknąć na tę olbrzymia stolico, gdyż o poznaniu jej, choćby powierzchownem, mowy być nie może. Co prawda, ci co znają Berlin, mówią, że niema co widzieć, bo jako miasto nowe - nie posiada zabytków, ani też, oprócz ogrodu zoologicznego i paru ładniejszych budowli, niema się czem szczycić.

ks. kard Lauri w Dublinie
Przywitanie Legata Papieskiego ks. kard. Lauriego w Dublinie.

Wychodzimy na jakąś szeroka ulicę, której nazwy nie pamiętam. Ktoś ze znających miasto tłumaczy, że to jedna z najgłówniejszych i najpiękniejszych ulic. Spoglądamy więc z ciekawością na to niby cudo. Uderzają oko ładne, wielobarwne i gustowne reklamy świetlne. Cała ulica drga barwami, migoce i mieni się.

Jednak pod względem architektonicznym nic nadzwyczajnego. Szare kamienice, ogromne, jakieś zimne i nużące jednostajnością kształtów

Jednak porządek wzorowy, ulice czyste i gładko cementowane. Rzuciłem okiem na jedną i drugą wystawę. Oj, o wystawach nie można powiedzieć że czyste. Często i gęsto bowiem widać na nich plugawe malowidła czy inną grubą pornografje. Aż wstręt bierze!

Idziemy w jakąś ulicę poprzeczną. Potem w drugą. Zadziwia to, że mimo takiej bliskości ulicy głównej, boczne są zupełnie puste i wcale nieoświetlone. Nawet wystawy sklepowe spoczywają w mrokach. Co to może znaczyć - myślę. Czyżby oszczędność?

Katedra w Kolonii
Katedra w Kolonji.

Lecz pora odjazdu już się zbliża. Trzeba wracać na dworzec. Po drodze oglądamy kolosalny gmach parlamentu, a także spostrzegam piętrowe autobusy, sunące po ulicach. Przechodzimy jeszcze nad brzegiem Sprewy i już jesteśmy na dworcu przy Friedrichstrasse.

Czekając na pociąg, obserwuję zajeżdżające na dworzec co minutę pociągi - zdaje się elektryczne - czterowagonowe. Wpadają na peron szybko i po chwili znów z tym samym pędem wypadają, pozostawiwszy gromadkę ludzi i zabrawszy nową.

Wsiadamy znowu do naszych polskich wozów, i dalej w drogę.

Pociąg okrąża miasto. Wokół stoją drzemiące domy, pogrążone w mrokach. Dopiero około 10 - tej, a tu już nigdzie w oknie światełka nie widać - zastanawia nas. Czy może berlińczycy tak wcześnie idą spać ? - Nie, tłumaczy nasz ks. proboszcz, tylko teraz znajdują się w kawiarniach, kinach i t.p. miejscach rozrywkowych.

Powoli sen zwisa na powiekach. Zmówiwszy więc wieczorne pacierze, sadowię się, by jakoś noc przedrzemać. Niestety, nie mogę, tak jak poprzedniej nocy, wyciągnąć się na ławie, lecz tylko siedząco i to nawet nie w kącie. - Ano, pielgrzymka - to pokuta...

O 5 - tej rano słońce roztwiera mi oczy. Przejechaliśmy tymczasem spory kawał. Hannower, Hagen, Elberfeld już pozostały za nami. Trzeba zmówić Brewjarz, bo o 6 - tej będziemy już w Köln - Kolonji.

Istotnie, na tle ogromnego miasta wyrastają dwie smukłe, majestatyczne wieżyce sławnej katedry. Przejeżdżamy przez wspaniały most na Renie.

Katedra rośnie coraz więcej. Wysiadamy, by udać się do niej na nabożeństwo.