Z drogi na misyjne żniwo

Wśród morskich przygód

Od Port Said zaczyna się gorący klimat. Podróżni zrzucają kapelusze, a chodzą to kaskach przeciwsłonecznych i czarnych okularach. Przeważnie noszą białe ubrania; nawet i księża używają białych sutann.

Rano wypłynęliśmy na Morze Czerwone.

Z pustyń Arabii i Libii napływa, powietrze duszne, rozgrzane. W kabinach, pomimo wentylatorów, żar nieznośny, a " pancerz okrętu tak rozpalony, że ręką nie można go dotknąć. Przebywaliśmy więc wciąż na pokładzie, a w kajucie suszyła się bielizna: Podróż do takiej gorączce trwała cztery dni, a im bardziej zbliżaliśmy się ku południowi, tym dokuczliwszą była ta łaźnia; dla Niepokalanej drobne umartwienie.

Po zachodzie słońca noc prędko zapadała, nie było pięknych polskich wieczorów z długą, półmroczną poświatą. Nad nami, zdawało się, tuż blisko wisiały jasne płonące gwiazdy. Za parę godzin nad Ojczyzną one mrugać zaczną. Po Wielkim i Małym Wozie oko jechało do Polarnej Gwiazdy, a za jej kierunkiem duch, szukał polskiej ziemi.

Na Morzu Czerwonym często mijamy okręty. Po paru dniach wyłaniają się grupy wysp; żadnych śladów na nich nie znać. Pustynna ziemia śmierci kończy się dopiero na żyznej krainie Faraonów.

Czternastego września dobijamy do portu Dżibuti. Nareszcie wydostaliśmy się z tego kotła, gdzie suchej nitki na nas nie było. Niektórzy pasażerowie wysiedli, ja również udałem się na czarny ląd.

Ludność tubylcza, murzyńska, utrzymuje się z usług względem przejezdnych. Biedna. Za okrycie służy im tylko szeroki pas materii przez biodra przewinięty. Skóra czarna z aksamitnym połyskiem, od potu oślizgła, włosy krucze, kędzierzawe. Budowy są dość wątłej. Na szczudłowatych nogach chudy tułów o suchotniczym wyglądzie. Zdaje się, że tylko amerykańscy ich współplemieńcy są atletami i rekordzistami w boksie. Biedni są także czarni na duszy, ho wiążą ich pogańskie zabobony lub islam. Na misjonarzy katolickich czekają jeszcze te ziemie. Podziwiałem, że nawet wśród największego skwaru głowy niczym nie osłaniają. Nie boją się udaru słonecznego.

Łódka dobiła do brzegu. Drogą przez molo zdążam do miasta "uzbrojony" kaskiem i czarnymi okularami.

U wejścia do miasta stoi wśród kępy zieleni domek gubernatora, a w pobliżu pomnik poległych w wojnie światowej. Ruszyłem w ulice, ścigany przez malców murzyńskich, żebrzących, przed którymi opędzałem się francuskimi miedziakami. Dżibuti, mieścina dość licha, ale ważna. Położona na wysuniętym w morze cyplu, okolice ma pustynne, sfalowane wzgórzami.

Życie miejskie zupełnie inaczej się przedstawia niż u nas. Są budynki i domy urzędnicze, sklepów zaś i handlu prawie że nie widać; Murzyn nie potrzebuje butów ani ubrania, które nam przyniosła kultura; potrzebne mu są artykuły spożywcze, więc prawie na tym opiera się handel. Są dwa kościoły katolickie: jeden dla Francuzów, drugi dla tubylców. Wysoko sterczą także smukłe minarety meczetu muzułmańskiego. Brak mi niestety czasu, by zwiedzić kościoły. Przez miasto wiedzie jedna ulica główna i parę bocznych. Są puste, bo żar słońca nieznośny.

Postój okrętu był niedługi, więc muszę wracać.

W południe "Sfinks" dźwignął kotwicę i ruszył na najdłuższy odcinek swej drogi, do Colombo.

Wypłynęliśmy na ocean Indyjski. Tu już żaden skwar nas nie prześladuje. Musimy często zmieniać czas. Ja postanowiłem wieźć czas polski aż do Japonii i dlatego mogłem się orientować, co w danej chwili w Polsce robią.

Na ocean Indyjski wiedzie zatoka Adeńska; spokojna, jakby pod pokrywą lodową. Zaledwie łamie jej powierzchnię statek i stada dużych delfinów, które przewalają swe ostre grzbiety ponad falę i idą w zawody z okrętem, hasając przy tym wesoło. To znów z morza wylatują całą falą stada skrzydlatych rybek.

W poniedziałek 21 IX przybił "Sfinks" do Cejlonu i zawinął do dużej zatoki w Colombo, opasanej kamiennymi falochronami. Na kotwicy stało dużo parowców o flagach angielskich, niemieckich; po raz pierwszy zobaczyliśmy - japońskie. Na wybrzeżu widać okazałe budynki portowe, dalej przeglądało miasto ukryte w zieleni parku. Tu i ówdzie wyrasta wieża lub kopuła kościoła.

Postanowiliśmy wysiąść i udać się do tutejszych misjonarzy polskich, a także do czytelnika "Rycerza" p[ana] Rostowskiego. Łódką dopłynęliśmy do nadbrzeżnej hali.

Autobusem podjechaliśmy do restauracji Nippontea Housse, własność p. Rostowskiego. Zaraz u wejścia przywitał nas kasjer, jakby nas dobra znajomość łączy ta. Z Niepokalanowa bowiem zawiadomiono ich o naszym przyjeździe i już od tygodnia się nas spodziewano.

Po sali krzątała się o ciemno pomarańczowej cerze i skośnych oczach kobieta. Podeszła ku nam. To żona p. Rostowskiego, Japonka, oczywiście katoliczka. Przywitaliśmy się, ale rozmowy żadnym językiem nawiązać się nie dało.

Wkrótce przyszedł p[an] Rostowski. Słusznego wzrostu, z sarmackim wąsem na szlachetnej twarzy, z jasnych oczu przeglądała dusza naprawdę dobra. Pogodny uśmiech nie schodził mu z ust; odczuwało się, że to zacny i szczery człowiek.

- Boy, śniadanie - zakomenderował. Serdecznie uścisnął nam rękę, bo czuł się tu

jak ambasador Polski i żadnego Polaka nie przepuścił bez gościny w swym domu. Pyta, o Polskę, bo ostatni raz żegnał Warszawę w r. 1913.

Po dłuższej pogawędce wyjechaliśmy na miasto. Colombo, to stolica Cejlonu, ćwierćmilionowe miasto. Tędy idzie handel produktów, w jakie obfituje podzwrotnikowa żyzna wyspa: herbata, kauczuk, bawełna. Tu jest ośrodek katolickich misji, które bardzo owocnie pracują.

Dojeżdżamy do pałacu arcybiskupiego. Tutaj spotykamy się z naszym rodakiem ze zgromadzenia OO. Oblatów Maryi Niep. Następnie jedziemy do katedry. Kościół duży w stylu barokowym, z okazałą kopułą. Katolicy bardzo gorliwie uczęszczają na nabożeństwa. W ścianach są nagrobki pierwszych biskupów, misjonarzy Cejlonu.

Tuż przy katedrze znajduje się zakład naukowy, prowadzony przez francuskich Braci Szkolnych. Po zwiedzeniu zakładu wracamy, bo już południe, a p. Rostowski przyrzekł czekać z obiadem.

Wkrótce pożegnaliśmy staruszka. Dał nam auto swe do okrętu.

Niech mu Niepokalana hojnie wynagrodzi. Przy wieczornych modlitwach zmówiliśmy "Zdrowaś Maryja", w intencji naszego dobrodzieja.

Plecienie mat

[Fot. 2] Plecienie mat z liści palmowych.

Na polu ryżowym

[Fot. 3] Orka pól ryżowych drewnianym pługiem (Cejlon).

Łuskanie ryżu

[Fot. 4] Łuskanie ryżu.

Cejlon, uboga dzielnica

[Fot. 1] Ulica w uboższej dzielnicy miasta (Cejlon).