Z ziemi polskiej do włoskiej
Dalsza jazda przez przemysłowe okręgi Bogumina i Morawskiej Ostrawy otworzyła nam widok Czech zasobnych, dobrze zagospodarowanych, o licznych fabrykach, szosach, z dużym ruchem.
Pociąg sunął malowniczą doliną rzek Morawy i Beczwy. W ramach pagórków nizina pełna zieleni, lasów i pól, a na tym tle wykwitały jak maki czerwienią dachówek gęste osady wiejskie. Na urodzajnej glebie po zbiorach zbóż pozostały jeszcze rozległe łany cukrowych buraków. Na szczytach wzgórz sterczały tu i ówdzie kościoły i mury zamczysk, pamiętających zapewne czasy husyckiej rewolucji.
Po nizinie przewijały się wstęgi dróg asfaltowych, wysadzanych owocowymi drzewami. Morawy czynią wrażenie dużego sadu.
Lecz gładkim jak stół drogom czeskim, brak jest jednej ozdoby tak znamiennej u nas w Polsce. Nigdzie nie mogłem dojrzeć krzyżów, czy kapliczek przydrożnych z rzewnie zadumanym Chrystusem "frasobliwym" lub figur Matki Najśw., które nasz pobożny lud tak chętnie stawia przy drogach, a które duszę przechodnia tak często ku Bogu podnoszą. Widać, że czeska religijność nie ma tak urozmaiconego wyrazu jak nasza.
Podróż teraz mieliśmy już wygodniejszą, zdobyliśmy miejsca siedzące; wśród pasażerów panuje jeszcze znaczna ciżba. Słychać przeważnie rozmowę niemiecką. Pod wieczór zajrzeliśmy do pakunków, jakimi obiadowały nas Siostry Tercjarki, bo żołądek niesyt wrażeń, nie rezygnował z normalnego programu.
O zmroku nastąpiła na granicy czeskiej rewizja celna, dewizowa i paszportowa. Potraktowano nas grzecznie. Za chwilę to samo powtórzyło się przy wjeździe do Austrii. Mniej więcej o godz. 10 zamigotało pod mostem lustro "modrego" Dunaju, zaiskrzyło się mrowie świateł - jesteśmy we Wiedniu.
Pociąg zwalniał - drgnął, stanął. Zalał nas strumień światła z tysiąca lamp dworcowych - ogłuszył gwar witających się i żegnających podróżnych. Rozpoczęliśmy pierwsze mocowanie się z naszym bagażem przy przenosinach z
Nordbahn na Südbahn z dworca północnego na południowy. Ale jakoś poradziliśmy sobie z tym sami.
Przed północą ruszyliśmy z Wiednia - żadnych wrażeń z powodu nocy nie odnosząc z naddunajskiej stolicy.
W naszym pociągu było nam bardzo wygodnie. W osobnym przedziale zajęliśmy we trójkę jezdną ławkę, drugą zaś jakaś poważna i pobożna Niemka z dużym na szyi medalem Matki Bożej z Mariazell. Od strony Alp wślizgnął się do przedziału chłodny wiatr, więc skuleni na twardej ławie, ułożyliśmy się do nocnego spoczynku. Zmęczenie i monotonny turkot pogrążył nas rychło w twardym śnie. Zbudził nas poranek rozwidniający się powoli spowity oprzędem mgły.
Byliśmy już głęboko w Alpach styryjskich. Pociąg staczał się krętymi liniami - to znowu powoli, ciężko dysząc, wspinał się na wzniesienia. Tu i ówdzie obok toru trafiały się małe, ale schludne sady, gospody dla turystów, wystrzelające w górę smukłe wieże kościołów, z których harmonijny głos dzwonów budził mieszkańców i wzywał do hołdu na "Anioł Pański"...
Każdy kościółek witałem z radością, bo łagodził on wrażenie obczyzny. Wszak tu mieszka Ten sam znajomy Boski Przyjaciel, co i w tylu świątyniach w Ojczyźnie i wszędzie na całym świecie. On nam tak, zawsze serdecznie bliski!
Z ciekawością patrzyliśmy na zalesione, wyniosłe szczyty Alp, potargane głębokimi parowami. W dole szumiały wartkie potoki. Po wysokich wiaduktach przesuwał się pociąg nad przepaściami, to znów ginął w czeluściach tunelów. Głucho jęczało echo rosnące sapanie lokomotywy. Koło godziny 5 dostaliśmy się do Villach.
Wkrótce znów straż graniczna austriacka, a potem - włoska pieczętowała paszporty, kontrolowała dewizy itd. Znaleźliśmy się we Włoszech w Tarwisio.
Strażnicy włoscy, barczyści, rośli jak dobierani do przybocznej cesarskiej gwardii, w czarnych koszulach lub przynajmniej z czarnym krawatem, bo to symbol włoskiego faszyzmu, szybko uwijają się w pociągu, badając dość skrupulatnie dokumenty podróżnych.
Po dłuższym postoju pociąg ruszył żwawo, bo rozpoczął się silny spadek z wysokich Alp ku nizinie lombardzkiej. Jedziemy wzdłuż głębokiego jaru wypłukanego chyżym nurtem rzeki. Ponad torem rozpięta jest przędza drutów, gdzie Włosi doskonale zelektryfikowali swoje koleje. Kraj ubogi w węgiel, wydobył siłę z górskich strumieni, wodospadów i pędzi "białym węglem" koleje i fabryki. Szybkość pociągów jest znacznie większa niż przy napędzie parowym - a przez okno można z całą swobodą podziwiać piękno bez obawy, że pył lokomotywy zasypie oczy.
Południowe części Alp bezdrzewne, wapienne, wznoszą się stromymi ścianami, żlebami, urwistymi iglcami, niby nasze krzesanice i turnie tatrzańskie. U stóp tylko wymalowane soczystą zielenią lasów. Tor kolejowy raz po raz ginie w ciemnych wnętrznościach tunelów i gwałtownie spada ku nizinie Lombardii, bo "niebotyki" alpejskie wyrastają bez podgórza bezpośrednio od podstawy nizinnej. Pociąg zapełnił się dość szczelnie podróżnymi. Konduktor przyniósł nam znowu postrach, że mamy się przesiadać w Udine, gdyż w tym pociągu tylko wagony I i II klasy idą do Padwy i dalej. Co robić? - To już drugie tortury z naszym bagażem. Nieszczęście zwykle idzie w parze, ale gorzej nawet, bo wnet dowiadujemy się, że ta sama "przyjemność" czeka nas w Wenecji. Jakiś "pechowy" pociąg i udręka dla biednych pasażerów III klasy. Przypomina się polskie przysłowie, że "biednemu zawsze wiatr w oczy wieje".
Po przejechaniu Alp rozpościera się przed nami nizina Lombardii, rozległą, szeroka, nie sfałdowana żadnymi wzniesieniami. Jest to najżyźniejsza część Italii o glebie naniesionej przez rzeki.
Urodzajność pól zawdzięczać należy gęstej sieci rzek i kanałów nawadniających. Tu skupia się najgęstsze zaludnienie. Zajęciem ludności jest rolnictwo. Prócz naszych zbóż a zwłaszcza uprawianej kukurydzy, pojawiają się tu winnice z obwieszonymi kiściami gronowymi i szerokolistne wątłe drzewa oliwkowe. Rolnicy pracują w szerokich słomkowych kapeluszach, chroniących od skwaru słonecznego. Wieś włoska jest zupełnie różna od polskiej. Wobec braku lasu nie ma tu chat drewnianych, krytych słomą, lecz wszystkie domki są murowane i kryte dachówką. Wśród wiejskich osad wznoszą się małe kościółki o prostej jak blok czworościenny wieży.
Przejeżdżamy teraz nad szerokimi korytami rzek Tagliamento i Piave, pamiętnych z wielkiej wojny.
Koło południa dostaliśmy się do Mestre, dawnej stacji kolejowej Wenecji. Stąd dawniej przyjeżdżało się do miasta statkiem przez fale Adriatyku. Dziś skrzętny gospodarz Italii, Mussolini, zbudował nad odnogą morza szeroki most, po którym suną pociągi i auta do samej Wenecji. Tu pół godziny przerwy. Wykorzystać ją mamy na nieszczęsną przesiadkę. W południowym skwarze wystąpiły na nas siódme poty przy przewalaniu naszych bagaży na pociąg jadący do Padwy. Niestety - nie mieliśmy sposobności podziwiać piękna "perły Adriatyku" nawet nie widzieliśmy przepysznych kopuł kościoła św. Marka, czy pałacu Dożów.
Wkrótce nastąpiła dalsza jazda, tym więcej upragniona, że już blisko była Padwa, gdzie przy sławnej bazylice św. Antoniego mieliśmy się na dwa dni zatrzymać. Za pół godziny z okna wagonu ujrzałem pękate, wyniosłe kopuły, z których wystrzelały smukłe, jak iglice wieżyczki. To pewnie miejsce na cały świat głośne: Il Santo! Padwa - miasto św. Antoniego.