Czy Ojciec Maksymilian męczennikiem?

Że Ojca Kolbego będziemy wnet czcić na ołtarzach, o tym chyba nikt w Polsce nie wątpi. Ale byłoby rzeczą pożądaną i dla właściwej oceny cierpień, poniesionych przez nasz naród w czasie okupacji, bardzo korzystną, gdyby ten wielki Sługa Boży podniesiony został do chwały świętych z tą osobliwą aureolą, jaką daje, przecierpiane dla sprawy Bożej, męczeństwo. Pragniemy więc - nie przesądzając bynajmniej tej kwestii, podpadającej wyłącznie pod decyzję kościelnych trybunałów - podnieść tutaj te szczegóły z życia i śmierci O[jca] Kolbego, które zdają się przemawiać za prawdziwym męczeństwem.

Co się tyczy samego cierpienia jako takiego i poniesionej w tym cierpieniu śmierci, nie może być najmniejszej wątpliwości, że wielu najautentyczniejszych męczenników nie przeszło tego przy zejściu z tego świata, co przeszedł bohaterski Sługa Przeczystej Panienki. Już pierwszy obóz w Amtitz był ciężki, ale nie mógł się równać ze straszliwym Oświęcimiem, który, jak dobrze wiemy z tylu najwiarygodniejszych źródeł, był właściwie jedną okropną katownią. Co spotykało specjalnie O[jca] Kolbego, to opisują dokładne zeznania zaprzysiężonych, bezpośrednich świadków. Zaraz na trzeci dzień po przybyciu do obozu, zostaje wraz z innymi księżmi przydzielony do tzw. komendy "Babice", której zadaniem było "wykończenie" więźniów w najkrótszym możliwie czasie przez nadmierną pracę i bicie. Naczelnik tej komendy postrach Oświęcimia, wyzuty z ludziuch uczuć morderca Krott, zawziął się osobliwie na O[jca] Maksymiliana, którego spokój i pogoda zdawały mu się być ustawicznym wyrzutem. Przymuszanie do dźwigania, i to biegłem, zbyt wielkich ciężarów, popędzanie razami kija lub gutaperkowej pałki, kopanie, szturchańce, policzki, to była codzienna strawa niewinnych ofiar. Gdy O[jciec] Kolbe, w ogóle słabowity, nie mógł podołać nieludzkim wymaganiom, położonemu na kłodzie drzewa, wymierzają 50 kijów tak, że nie było już mowy o dojściu do obozu, musiano go odnieść do szpitala, gdzie, prócz ogólnego wycieńczenia i pobicia, diagnoza stwierdza zapalenie płuc.

Niedostatecznie wyleczony, bo wobec ciągłego przypływu chorych, przenoszono dawniej przyjętych pacjentów do bloku inwalidów i na powrót do pracy, dostaje się Sługa Maryi do bloku nr 14, gdzie zachodzi z końcem lipca tragiczny wypadek ucieczki jednego z więźniów, za którą dziesięciu dowolnie wybranych przez komendę, ma odpowiedzieć głodową śmiercią. O[jciec] Kolbe ofiaruje się na miejsce jednego, młodego jeszcze, ojca rodziny Franciszka Gajowniczka i, przyjęty przez władze, schodzi do straszliwego lochu na powolną agonię.

Co wycierpiał nasz bohater w tym złowrogim bunkrze śmierci, to Bogu jednemu wiadomo. Cela, do której wpnszczono 10 skazańców razem, odebrawszy im poprzednio wszelkie odzienie, była zupełnie ciemna i chłodna, na kamiennej posadzce nie było źadnego posłania; zaduch był okropny, bo nie wpuszczano nikogo, a na potrzeby naturalne przeznaczone było tylko jedno wiadro; biednym ofiarom nie dawano ani odrobiny pokarmu czy napoju. O[jciec] Kolbe wytrzymał to położenie przez trzy tygodnie: do końca przytomny sam wyciągnął rękę, gdy nowy zbrodniarz, kierownik izby chorych, nazwiskiem Bock, przybył dla dania mu śmiertelnego zastrzyku.

Usposobienie, z jakim Sługa Boży męczarnie te znosił, zdumiewało nawet tych odczłowieczonych katów, których zwierzęce dusze karmiły się widokiem ludzkiej niedoli. Zawsze cichy, pogodny i do ostatka cierpliwy, nie tylko nie pozwolił sobie na jakikolwiek odruch niechęci, ale miarkował zawsze wzburzenie swych towarzyszy. Ustawicznie z Bogiem złączony, nawet leżąc w szpi[251]talu po okrutnym pobiciu, troszczył się zawsze o dusze bliźnich, błogosławił, pocieszał, rozgrzeszał, miał zawsze dla każdego budujące słowo albo i dłuższe nauki duchowne. Wszystkim, co miał, dzielił się z drugimi; nie pozwalał nigdy by dano mu coś, czego drudzy nie mieli. W bunkrze śmierci tak wpłynął na swoich towarzyszy, że z celi, która miała szczęście go posiadać, nie wychodziły jęki i przekleństwa, jak z innych lochów, ale głos pieśni pobożnych i wspólnych modlitw, coraz cichszych w miarę, jak ubywało sił skazanym i jak kolejno wynoszono zmarłych, których wcześniej pokonały głód i pragnienie. O[jciec] Kolbe do ostatka tak pogodnie patrzał na swoich prześladowców, że, nie mogąc wytrzymać jego wzroku, mówili mu z gniewem: "Patrz w ziemię, nie na nas!". Nawet po śmierci, ten co wynosił jego zwłoki do krematorium, znalazł go siedzącego przy ścianie, z otwartymi oczyma i tak jasnego, że wydał mu się promiennym.

Kanoniczne przepisy, określające, głównie za Benedyktem XIV, warunki potrzebne do tego, aby męczeństwo mogło być uznane za motyw do kanonizacji, kładą słusznie wielki nacisk na to, co nazywają "causa martyrii", tj. na właściwy powód męczeńskiej śmierci, tak ze strony prześladowcy jak ze strony cierpiącej ofiary. Ze strony prześladowcy musi mieć miejsce mniej lub więcej jawna nienawiść, czy to samej wiary Chrystusowej, czy cnót z tej wiary płynących; ze strony męczennika, wymagana jest tendencja oddania cierpliwością swoją świadectwa, bądź to wprost wierze, bądź duchowi Cbrynusowemu i zasadom chrześcijańskim. jakie Zbawiciel wpaja w swój Kościół i swych wiernych.

Co dotyczy pierwszego z tych warunków, chyba nie da się zaprzeczyć, że ta najgorsza odmiana furoris teutonici[1], jaką był szał hitlerowski, i tak w teorii, jak w praktyce, kierowała się zdecydowanie przeciw Chrystusowi i chrześcijaństwu. Na samych ziemiach polskich, zabijanie takiego mnóstwa kapłanów, wywożenie lub rozstrzeliwanie zakonników, zapędzanie zakonnic do przymusowych robót, niszczenie lub zamykanie kościołów, rabowanie paramentów kościelnych, wywracanie figur i krzyżów, demolowanie bibliotek i wydawnictw religijnych, dostatecznie pouczają, że cały kierunek narodowego socjalizmu - wystarczy wziąć w rękę elukubracje Rosenberga czy Ludendorfa i jego żony - przesiąknięty był rzeczywistą nienawiścią Chrystusowej wiary. A ta nienawiść, u niektórych wyższych przedstawicieli partii, miarkowana jeszcze względami polityki czy przyzwoitości, wybuchała bez osłonek u całego mnóstwa zwyrodniałych gestapowców i zezwierzęconych oprawców w koncentracyjnych obozach. Takim był ten SS-mann, który jeszcze na pawiaku, jak zeznają naoczni świadkowie, wpadłszy we wściekłość na widok koronki i krzyżyka O[jca] Kolbego, zaczął z całej siły bić go po twarzy, żeby wydobyć z niego wyznanie, że już w te rzeczy nie wierzy. Taki ten inny potwór, jakim był osławiony Fritsch, dowódca oświęcimskiego obozu, który zaraz po przyjeździe, bez najmniejszego powodu, z krzykiem "Pfaffen heraus!" zaprowadził przybyłych z O[jcem] Kolbem 15 kapłanów do tej komendy, w której, jak wszyscy wiedzieli, czekała ich jedna długa męka, często aż do śmierci. A okrutnemu naczelnikowi tej komendy, który bez tego patrzał na przybyłych tygrysim okiem, dorzucił wskazówkę: "Tych darmozjadów i pasożytów społeczeństwa masz nauczyć, jak trzeba pracować".

Jeśli w tym wszystkim nie jest widoczne owo odium fidei[2], jakiego wymaga prawdziwe męczeństwo, to trzeba by niemało autentycznych męczenników z martyrologium wykreślić.

Ale - taką trudność podnieść by tu można - przecież O[jciec] Kolbe nie zginął za przyczyną swych prześladowców, tylko z własnego wyboru, gdy dobrowol[252]nie podał się na śmierć głodową, żeby ocalić jednego ze współwięźniów!

Odpowiedzieć tu można najpierw, że oddanie siebie na mękę dla uratowania życia bratu w Chrystusie jest chyba szczytem prześlicznej miłości chrześcijańskiej. Byłoby to więc co najmniej dziwne, żeby akt którego cenę sam Pan Jezus określa słowy: "Większej miłości nikt nie ma nad tego, który duszę swoją kładzie za przyjacioły swoje", miał stanowić przeszkodę do uznania prawdziwości męczeństwa!

Ale po wtóre, przecież O[jciec] Kolbe sam `sobie życia nie odbierał, tylko zamierając `w długiej męce podziemnego lochu, `ginął jako ofiara tej samej nienawiści, `która go przedtem gnębiła i która najprawdopodobniej `byłaby go przyprawiła `o śmierć i bez tego szlachetnego porywu `miłości, na jaki zdobył się, nie `dla żadnych doczesnych względów, tylko `dla jednego Chrystusa i Jego Matki. `I tutaj już sama nasuwa się odpowiedź `na drugie z wyżej postawionych `pytań, jak wyglądał powód męczeństwa `ze strony samego bohatera.

Ktokolwiek go znał, kto miał szczęście móc patrzeć na jego życie i dzieła lub słuchać tych płomiennych nauk duchownych, temu ani przez myśl nie przejdzie, żeby O[jciec] Kolbe w swej bohaterskiej cierpliwości w czymkolwiek szukał samego siebie i własnej swojej chwały. Pokorny do samej głębi duszy, sobie, rzec można, nie istniał i tym co nazywał "cuchnącą pychą" najszczerzej się brzydził. Jak poprzednio w dziełach swej gorliwości, tak w bolesnych przejściach swej męki, niczego częściej nie miał w ustach, jak słów: "To dla Niepokalanej". Jej wszystko z dawna oddał i swe prace i swe cierpienia, a kto oddaje je Maryi, ten oddaje je Chrystusowi i Bogu. Czystszej, piękniejszej, gorętszej intencji, jak ta, co przepełniała serce wielkiego Sługi Panienki Najświętszej nie można chyba znaleźć w całej hagiografii katolickiej.

Niech nam będzie wolno wyrazić na końcu nadzieję, że wielki, szlachetny O[jciec] Kolbe stanie jednak przed światem w męczeńskiej koronie. Utwierdza nas w tej nadziel uroczy epizod z dziecinnych lat Bożego Sługi.

W domu przezacnej, ale ubogiej rodziny, w której przyszedł na świat O[jciec] Maksymilian, był między szafami głównej izby rodzaj kapliczki, z obrazem Matki Najświętszej. Jakby drugi św. Stanisław Kostka, lubił mały Rajmund - takie było O[jca] Kolbego imię chrzcielne - po wiele razy na dzień do "kapliczki" zaglądać i do Matki Chrystusowej gorąco się modlić. Kochał Ją bowiem od małego dziecka, całą duszą. Pewnego dnia - miał wtedy lat dziesięć - po powrocie z miejscowego kościoła, gdy dłużej niż zwykle z Panienką Najświętszą na modlitwie rozmawiał, wyszedł z "kapliczki" zapłakany i głęboko wzruszony. Świątobliwej matce, pytającej o powód tego wzruszenia, zrazu nie chciał nic odpowiedzieć, ale wreszcie, na jej naleganie, zwierzył się jej samej tylko, że dostąpił od Królowej nieba wielkiej łaski. Gdy modlił się w kościele przed Jej ołtarzem, Maryja poruszyła się w obrazie i powiedziawszy mu najpierw, jak bardzo go kocha, pokazała potem dwie korony, jedną białą, drugą czerwoną. Na zapytanie chłopca, co te korony znaczą, odparła, że jedna jest nagrodą niewinności, druga męczeństwa. "Czy chcesz otrzymać obie?" - spytała Najświętsza Panienka. Nie zawahało się dziecko w twierdzącej odpowiedzi. Moment zaś, w którym tę zapowiedź otrzymał i złożył, tak zapisał się w jego sercu, że odtąd już rozglądał się po drogach życia, skąd by ta czerwona korona przyjść mogła.

Zdarzenie to nosi na sobie wszelkie cechy prawdy. Mały Rajmund nigdy nie kłamał ani nie był skłonny do urojeń. O żadnych zresztą koronach dla siebie nigdy nie myślał. A od tej chwili życie jego, i dotąd zupełnie niewinne, zaczęło tak kierować się ku świętości, jak przystało na przyszłego Bożego Sługę. Z drugiej strony wiadomo dobrze, jak Matka Najświętsza lubi udzielać się niewinnym dzieciom, by poprowadzić je na drogi Boże.

[253]Że obiektywnie rzecz biorąc, na głowie O[jca] Kolbego, w katuszach Oświęcimia i w powolnym konaniu śmiertelnego lochu spoczęła, prócz białej, i czerwona korona, w to wierzymy wszyscy. Ufamy jednak, że stanie się i coś więcej. Mamy głęboką nadzieję, że wielka chwała męczeńskiej śmierci, poniesionej dla Chrystusa i Maryi, za sprawą Kościoła, ozdobi skronie jego przed Polską i przed światem.

[1] Szał teutoński.

[2] Nienawiść wiary.