W obliczu śmierci
Drukuj

Głośny, znany ogólnie we Florencji i szanowany dla swej wszechstronnej wiedzy profesor Cesari Parrini umierał. Umierał, jak każdy człowiek na ziemi. Nie chciano wierzyć lekarzom, którzy z całą pewnością utrzymywali, że uczonego nie da się uratować. Członkowie loży masońskiej, w której Parrini piastował wysoki urząd, poczęli się naradzać, co należy uczynić wobec tak poważnej straty, jaką teraz poniosą. Znany im był wszystkim testament, jaki napisał dwa lata temu. Tekst brzmiał następująco:

"Zdrowy na duszy i ciele oznajmiam dziś, 13 marca 1882 r., ostatnią swoją wolę".

"Żądam stanowczo, aby, gdy śmiertelnie zachoruję, żadnego kapłana, Jakiegokolwiekby on był wyznania lub obrządku, nie wpuszczono do mego mieszkania".

"Żądam stanowczo, aby, gdy umrę, żadne zgromadzenie zakonne, żadne bractwo, żaden ksiądz i t. d. mego trupa nie ruszył; na mary złożą moje zwłoki i towarzyszyć mi będą do grobu moi bracia, przyjaciele i znajomi".

W tymże testamencie przeznaczył sporą sumę na cele masońskie, a wykonawcą testamentu miała być loża wolnomularska.

Poza tem nic. Bóg i życie przyszłe nie obchodziło go wcale i nic nie chciał o tem wiedzieć.

Testament był wyraźny i nie podlegał żadnej dyskusji. A jednak mógł był żyć jeszcze i służyć nadal loży masońskiej, mógł był dalej pisywać artykuły, jadem nienawiści i bluźnierstwa przepojone na wszystko co było Boże i wszystko, czego Kościół wymagał i nauczał. I oto ten człowiek, tak oddany sprawie wolnomyślicieli, musi teraz umierać. Po co właściwie ten pojedynek, który był bezpośrednią przyczyną jego śmierci? Wystąpił w obronie honoru, musiał tak uczynić. A że się źle skończyło? Był przecież więcej uczonym, niż fechtmistrzem.

Z pola walki zaniesiono go prawie już umierającego do domu. Lekarze obstąpili łoże ciężko rannego profesora i zatroskani, nie wiedzieli co począć. Nie łudzili się nadzieją utrzymania Parriniego przy życiu.

W pewnej chwili uczony otworzył oczy i przytomnie rozejrzał się wokoło:

- Gdyby życiu memu groziło niebezpieczeństwo - odezwał się do najbliżej stojącego lekarza, swego przyjaciela - mów prawdę i niczego nie ukrywaj, mam bowiem dużo jeszcze do załatwienia przed śmiercią.

Nazajutrz zebrało się znowu konsyljum lekarskie. Przyjaciel zbliżył sie ku niemu i rzekł:

- Bądź mężnym, Cesari, przygotuj się na najgorsze: musisz umierać! Nasza wiedza lekarska nic tu nie pomoże...

Chory skinął głową na znak, że zrozumiał.
Gdy lekarze odeszli, odezwał się do znajomej pani, która go również odwiedziła:
- Zawołajcie mi natychmiast księdza, chcę załatwić bardzo ważną rzecz, nie cierpiącą zwłoki...
Życzeniu jego stało się zadość. Przybył kapłan.

Wobec świadków Parrini odwołał wszystkie swoje błędy i bluźnierstwa, starał się naprawić zgorszenie, jakie wywołał w społeczeństwie swojemi artykułami w prasie masońskiej, pismami i książkami. Poczem wyspowiadał się i przyjął Sakramenta św.

Stało się to tak nagle, że nie uprzedzeni o niczem członkowie loży masońskiej stanęli już wobec faktu dokonanego. Nie mogli wyjść ze zdumienia i rozczarowani niespodzianem i nieoczekiwanem postanowieniem poczęli mu robić ironiczne wymówki:
- Jakto ty?... Ty, który całe życie spędziłeś z dala od Boga, który zaprzeczałeś Jego istnieniu - teraz w obliczu śmierci się cofasz?...

- Wiedziałem - podjął cicho ale przytomnie Parrini - że Bóg istnieje, że musi istnieć... ale nie chciałem o nim nic wiedzieć... ale za to wierzyłem w Jego Matkę... Otwórzcie biurko...
Jeden z obecnych podszedł do biurka, przy którem pisał dotąd Parrini swoje bluźnierstwa i cofnął się nagle, jakby to co ujrzał, było więcej niż gorszące...
- Dajcie mi ten obraz... tak, dziękuję... to Matka Boża... Jej zawdzięczam swoje nawrócenie...

Członkowie loży wściekłym wzrokiem mierzyli swojego byłego mistrza, teraz w agonji czekającego na śmierć.

- Moi drodzy! - odezwał się znowu Parrini. - Inaczej człowiek patrzy na wszystko, gdy żyje, a inaczej w godzinie śmierci...

I nie zważając na obecnych masonów, powtarzał głośno za kapłanem słowa modlitwy. Ze skruchą, pobożnie wzbudzał akt wiary, nadziei, miłości i żalu. Wierni, którzy otoczyli jego łóżko, nie mogli się oprzeć wzruszeniu.

W pewnej chwili skierował gasnący wzrok ku swoim byłym współpracownikom, jakby ich prosząc o przebaczenie za wszystko, co uczynił złego, oraz by zeszli z błędnej drogi i powrócili do Boga - poczem ze słowami: "Jezus, Marja"... trzymając kurczowo w rękach krzyż, który przyciskał do piersi - zakończył życie...

Gdy się wieść o cudownem nawróceniu znanego wolnomyśliciela rozniosła lotem błyskawicy po Florencji, dopytywano się, jak się to stać mogło, że łaska Boża to serce zatwardziałe w niewierze zwyciężyła. I oto dowiedziano się, że zmarły był człowiekiem miłosiernym, który, gdzie tylko mógł wspierał ubogich i nędzarzy, dalej, że mimo swej niewiary miał szczególne nabożeństwo do Matki Najśw., choć Bogu bluźnił, a obraz Matki Najświętszej przechowywał w biurku, jak drogocenną relikwję. A zatem miłosierdzie dla biednych i nabożeństwo do Najświętszej Dziewicy uprosiły mu życie nowe, po życiu złem i bezbożnem.