W drodze jak w domu

Jednym skokiem znalazłem się w jasnym wnętrzu najbliższego wagonu. Przedział, do którego wbiegłem, był ciepły, jasny i wypełniony w połowie. Usadowiłem się w kącie i rzuciłem okiem na towarzyszy podróży. Naprzeciw mnie siedziała starsza blada kobieta, zawinięta w płaszcz i ciepłą chustę. Przy niej młoda dziewczyna z zatroskanym wyrazem twarzy. Obok mnie, pod oknem chłopiec, może osiemnastoletni, zatopiony w książce. Był szczupły, niewysoki i miał spokojną, zamyśloną twarz.

Po chwili wywiązała się rozmowa. Dowiedziałem się, że blada kobieta wraca po ciężkiej chorobie ze szpitala do domu pod opieką córki. Mój sąsiad odwiedzał rodziców, a teraz, po feriach świątecznych, jedzie do szkoły.

Myśl moja, iż wóz kolejowy, to właściwie dom, zbudowany przez ludzi i dla ludzi, których chroni w drodze od zimna i niepogody, potwierdziła się całkowicie. Schludny przedział, mili życzliwi ludzie, uprzejma rozmowa - wszystko to stwarzało nastrój pełen pogody i dobroci.

Droga do najbliższej stacji minęła jak jedna chwila. Pociąg stanął. Trzasnęły drzwi przedziału. Ukazała się w nich szarmancka postać wyrostka z teczką w ręku. Za nim wtłoczył się chłopak drugi, widocznie jego rówieśnik, potem trzeci. Pierwszy zajął miejsce naprzeciw naszego towarzysza podróży. Obok zasiadł drugi, łypnąwszy okiem ku dziewczynie. Przy mnie, z głośnym stęknięciem, zwalił się na ławkę trzeci. Wkrótce podniósł się gwar. Chłopcy, nie zdejmując czapek, rozparci na siedzeniach, wyrzuciwszy przed siebie daleko nogi, zaczęli hałaśliwą rozmowę, nie zwracając najmniejszej uwag na towarzyszy podróży. Wkrótce pojawiły się jabłka, podłogę zaśmieciły ogryzki, papiery, w który była zawinięta kiełbasa, kruszyny chleba. Po paru minutach najstarszy z chłopców wyjął talię brudnych kart. Na środku przedziału pojawił się zaimprowizowany stolik z walizki. Rozpoczęła się gra, przerywana głośnymi okrzykami, kłótnią, przeplataną co drugie słowo przekleństwem. Niebawem byliśmy znużeni tym hałasem. Twarz chorej ko[191]biety stała się jeszcze bledsza. Na twarzy dziewczyny ukazały się czerwone wypieki. Uczeń pod oknem czynił bezskuteczne wysiłki, żeby skupić myśl nad treścią czytanej książki.

Teraz gracze zapalili papierosy. Duszny przedział zaczął wypełniać gryzący dym. Chora kobieta oddychała ciężko z przymkniętymi oczyma. Na czole zaczytanego ukazała się pionowa zmarszczka:

- Proszę panów... może panowie przestaną palić... matka jest chora...

Ciche słowa dziewczyny podziałały na trójkę graczy jak smagnięcia bicza. Trzy pary złych oczu podniosły się znad kart.

- Czy panna umie czytać? Co tu napisano? Dla palących! Taka duża, a nie zna liter drukowanych!... Analfabetka! Ha, ha, ha. Hrabina. Poszukajcie sobie innego przedziału, dla niepalących.

- Wszystkie przedziały zajęte, ludzie stoją iż na korytarzu, broniła się słabo dziewczyna.

- To i dobrze. Mamy prawo palić. Kto nam zabroni?

- Ja!

Chłopiec spod okna stał na środku przedziału na szeroko rozstawionych nogach.

Przyznam się, że zląkłem się, w pierwszej chwili. W powietrzu wisiała awantura. Najstarszy z wyrostków wbił w twarz stojącego wyblakłe oczy. Jego sąsiad z rękami w kieszeniach obrócił się doń powoli. Ostatni z nich charakterystycznym ruchem ręki zsunął czapkę na tył głowy.

- A bo co? Ja z tobą nie będę...

To zaczął najstarszy. Widać było, że jego towarzysze czekają tylko na skinienie. Można się było przestraszyć. Ale zagadnięty nie okazywał trwogi. Nie odwrócił oczu. Para ciemnych źrenic, w których głębi taił się ukryty płomień, przyjęła wyzwanie. Przez ułamek sekundy dwie pary oczu zmagały się ze sobą. I... wyblakłe oczy awanturnika... zgasły. Napięte rysy twarzy rozprężyły się. Pojawił się na nich wyraz niepokoju, rozczarowania, a może - trwogi. Wtedy chłopak bez słowa zwrócił oczy ku dwom pozostałym. I o dziwo - ręce, które niosły do ust papierosa, zawisły w powietrzu. Potem opadły.

- Proszę panów, panie są w przedziale. Należy zdjąć czapki.

Nie, to było nie do wiary. Czapki znikły, a spod nich pojawiły się rozczochrane czupryny wyrostków.

- Teraz może uprzątniemy przedział. Te papierosy i ogryzki można wyrzucić przez okno.

Kilka mechanicznych ruchów i przedział zaczął przybierać dawną schludną postać.

- Pozwolą panowie, że się przedstawię...

Oniemieli chłopcy przyjmowali wyciągniętą dłoń i bąkali nazwiska.

- A teraz, - muszę się usprawiedliwić. Widzicie mój ojciec jest kolejarzem. I ja kończę szkołę kolejową. Dla niego i dla mnie wagon - to dom. - Przecież spędzamy w nim dużą część życia. A człowiek, godny tego imienia chce, żeby dom jego był ładny. Żeby panował w nim nastrój pogodny, uprzejmy, dobry.

Są ludzie, którym się zdaje, że poza domem, w podróży, można zachowywać się inaczej niż w domu. Że wobec obcych nie obowiązuje uprzejmość, życzliwość, że wobec nich nie należy się krępować. A przecież, takie postępowanie dowodzi, że to my sami jesteśmy niekulturalni. Przecież nasi towarzysze podróży są zwykle zmęczeni i niespokojni, jeżeli podróżują rzadko. Często wiozą ze sobą swe troski. Każdy chrześcijanin musi przecież myśleć o bliźnich. Musi im pomagać, choćby nawet odrobiną swojej niewygody, jeżeli trzeba ustąpić miejsce kobiecie w drodze, albo powstrzymać się od zadymienia przedziału.

I jeszcze jedno. Zachowanie hałaśliwe, niemądre żarty, klątwy i wymysły dowodzą jedynie pustki wewnętrznej. Człowiek, który trawi czas na kartach, kłótniach i opowiadaniu brudnych anegdot, dowodzi tego, że nie umie myśleć, że nie zajmują go poważniejsze dziedziny życia, że nie czyta, że jest dzikusem. A taki stan jest bardzo poniżający i niebezpieczny. Człowiek niekulturalny i dziki nie zajdzie w życiu daleko i skończy bardzo smutno.

Na koniec ten, co nie umie zachować się rozumnie i kulturalnie w podróży, na pewno nie potrafi tego również w domu. Zamienia życie domownikom i rodzicom w piekło; Demoralizuje młodsze rodzeństwo. A kiedy się ożeni - złamie życie i dzieciom i żonie.

Spokojny głos mówiącego umilkł. Zapanowała cisza przerywana jedynie jednostajnym łoskotem pędzących kół. Łoskot ten zaczął się zmieniać, zwalniać. Zajeżdżaliśmy na stację.

Najstarszy z wyrostków wstał i sięgnął po teczkę. Za nim drugi, potem trze[192]ci. Ruszyli do drzwi. Trzy uprzejme: "Do widzenia! Znikli na korytarzu.

Dopiero po chwili ochłonąłem ze zdumienia. Wszystko zdarzyło się jak w powieści. Jeden wątły chłopak opanował trzech awanturników, ochronił chorą kobietą i bezbronną dziewczynę. Co więcej, nie dopuszczając do kłótni lub co gorzej bójki, powiedział wyrostkom to, co należało. A może przekonał...

Tak, to dzielny i dobry chłopak.

Podziwiam pana - odezwałem się doń. - Nie obawiał się pan, sam jeden, sprzeciwić trzem zawadiakom.

Widzi pan - odpowiedział uprzejmie - mój ojciec od dziecka uczył mię, że człowiek słaby i chory, to jakby obraz cierpiącego Jezusa. Któż by Mu nie dopomógł?