W czasie studiów uniwersyteckich zamieszkałem dziwnym zbiegiem okoliczności z kolegą Z., który z chełpliwością sztubaka podkreślał wszędzie swą bezwyznaniowość! Gdy na początku roku szkoln. zawieszałem na ścianie obrazek Matki Najświętszej, patrzył na mnie z drwiącym uśmieszkiem i z politowaniem kiwał głową.
Dni płynęły szybko. Zajęcia uniwersyteckie pochłaniały nas tak intensywnie że na rozmowy w domu mało pozostawało nam czasu.
Ilekroć życie przygniatało nas troskami, kolega Z., podparłszy głowę rękami, patrzył tępym wzrokiem przed siebie i powtarzał: "Tak mi ciężko!..." Ja zaś klękałem przed obrazkiem Matki Najświętszej i w modlitwie znajdowałem zawsze ukojenie. Dzięki pomocy Matki Najświętszej egzaminy szły mi dobrze i wszystkie zamierzenia życiowe udawały mi się.
Pewnego wieczora wróciłem do domu i zastałem jak zwykle kolegę Z. przy stole. Wzrok pałał mu dziwnie gorączkowo. Chwycił mnie za obydwie ręce, kurczowo ścisnął me dłonie i wyszeptał: "Czy ty naprawdę wierzysz w pomoc Matki Bożej?"
"Tak!" - odrzekłem zdziwiony jego zachowaniem się.
"Tak mi ciężko!" - rzekł jak zwykle. "Nie mam rodziców tak jak i ty, lecz ty masz Matkę Bożą, Która cię pociesza i sił ci dodaje w pracy..."
Matka Najświętsza jest dla wszystkich Pocieszycielką i Wspomożeniem" - odrzekłem wzruszony.
Od tego wieczora stale obydwaj rano i wieczór klękaliśmy przed obrazkiem Matki Najświętszej, a kolega Z. nigdy już nie powtarzał: "Tak mi ciężko!..."