Szczęście własne w szczęściu innych

W przedziale wagonu było nas troje. Na przeciwko mnie, pod oknem, siedziała kobieta. Uderzył mię wyraz jej twarzy. Miała bardzo jasne, wyblakłe oczy i zgorzkniałe, wąskie usta. Obok niej kręcił się na ławce mały obdarty chłopiec. Co chwila wsadzał do buzi brudny palec. Za każdym razem kobieta uderzała go po ręku ze złym sarknięciem. Dzieciak wybuchał krzykiem, a po chwili powracał do dawnego zajęcia.

Patrzyłem na to wszystko z niesmakiem. Moja towarzyszka podróży zobaczyła widać naganę w moim wzroku, bo odezwała się nagle:

Z tymi dziećmi to tylko zmartwienie i kłopot. Lepiej by ich nie było.

- Czy to pani synek?

- Tak!

- Sierota?

- Nie, gorzej niż sierota. Ojciec plącze się po świecie. Nudziarz był, egoista. Zawiodłam się na nim; rozeszliśmy się.

- Czy nie warto by się pogodzić?

- Pogodzić, za nic! Wolałabym zginąć!

Oczy kobiety rzucały złe błyski. Policzki nabiegły krwią.

- Zrzędził w domu, marudził, czegoś ciągle żądał. I ja mam przecież prawo do życia... Takie to życie... psie życie - dodała po chwili.

- A dzieci?

- Mam dwoje. - Przy tych słowach nie rozpogodziła się wcale. - Dziewczyna ciągle by się stroiła i biegała na zabawy, a z tym małym - prawdziwa męka. Złe to i nieposłuszne... Ciągle się trzeba nim zajmować. Tłukłam to od małego i nic z tego nie wyszło.

Zrobiło mi się przykro i smutno. Zamilkłem.

W parę chwil potem pociąg zaczął stukać na zwrotnicach - i stanął.

Mała stacyjka pełna była podróżnych. Drzwi naszego przedziału trzasnęły. Ukazała się w nich dziwna procesja.

Pierwsza wtoczyła się do przedziału mała staruszka. Miała czarne, wesołe oczka w pomarszczonej twarzy.

Za nią zasapana młoda kobieta z potężnym tobołem. Z kolei młody mężczyzna niósł dwie walizki, które wśród nieustannych przeprosin i uśmiechów zaczął windować na półki. Pochód zamykał chłopczyk, może siedmioletni. Niósł on z wielkim wysiłkiem i przejęciem koszyk, z którego wyglądał płaski łeb kaczki.

Wesołe zamieszanie trwało dobrą chwilę. Wkrótce walizki i tobołki znalazły się nad naszymi głowami, a kaczka - pod ławką. Kobiecina została umieszczona w kącie ławki, a jej towarzysze opuścili ją dopiero wtedy, kiedy upewnili się dokładnie, że mamie jest wygodnie, że na nią "nie wieje", że podręczny koszyczek z żywnością na daleką drogę jest pod ręką. W końcu mały opiekun kaczki rzucił się babci na szyję, życząc pomyślnej jazdy i prędkiego powrotu.

Byłem ubawiony i wzruszony tym widowiskiem. Pociąg ruszył. Staruszka przeżegnała się nabożnie, odsapnęła z ulgą, splotła na czystym kaftaniku spracowane ręce.

Przyglądałem się jej z przyjemnością. Z całej jej schludnej postaci biła jakaś pogoda, która promieniowała niby ciepło słoneczne.

Wkrótce spojrzenia nasze się spotkały. Nowa pasażerka uśmiechnęła się przyjaźnie i zagadnęła:

- Widziałam, że pan się dziwił tej zgrai, co mnie odprowadzała do wagonu.

Odpowiedziałem uprzejmie, że się nie dziwię, ale że czułość i opieka, którą dzieci otaczały matkę, naprawdę wzruszająca.

- Tak - dobre dzieciska. Nie mogę narzekać. Mam ich pięcioro. Mieszkam z najstarszym synem, który gospodaruje po ojcu, ale raz do roku muszę wszystkich odwiedzić. Dwoje już założyło rodziny. Najmłodszy kończy szkołę techniczną.

Dobrze mi z nimi. Kochają się wszyscy, jedno za drugie stanie, jak mur!

- Dobrze je pani wychowała.

- Dobrze? Mój Boże, myślę, że wychował je sam Pan Jezus. A ja, tylko chciałam tak żyć z dziećmi, żeby były szczęśliwe.

Przez chwilę milczeliśmy. Pociąg nabierał szybkości i stukał po szynach, pędząc w złocistą przestrzeń jesiennego, słonecznego poranku.

- Bo widzi pan - odezwała się znowu - kiedy szliśmy z mężem do ołtarza - powiedzieliśmy sobie: majątku dzieciom nie damy, bo jesteśmy niebogaci, ale stworzymy im czyste, dobre i wesołe gniazdo.

Mąż? Dobry był człowiek. Na kwartał przed ślubem (byliśmy zaręczeni) spłonęła gospodarka moich rodziców. Myślałam - jak to bywa - koniec z moim ślubem i szczęściem. Ale on, Michał, gdzie tam. Nazajutrz, jeszcze nie wystygły popioły na pogorzelisku, przyszedł do mnie i powiedział: "Chciałem cię brać z domu rodziców, ale ponieważ Bóg dom im zabrał, pobierzemy się zaraz". I był ślub.

Nie łatwo na trzech morgach wykarmić rodzinę. Ale wykarmiliśmy Choć było ubogo, to jednak czuliśmy się szczęśliwi. Przyrzekliśmy sobie, że klątwa i wódka znikną z domu. I znikły. Mąż mówił: "Chcę mieć z syna nie parobka a przyjaciela". I tak dzieci wychowywał. Interesował się nimi, pochwalił często, nieraz zganił, ale bez wymysłów. Wieczorami, po pracy, czy w niedzielę pełno u nas było śmiechu i zabawy. Mam niezły głos - uczyłam dzieci śpiewu. Ojciec czytywał im książki. Bawiliśmy się razem z nimi.

Są rodzice, co nie lubią kolegów swych dzieci. My - inaczej - nie zabranialiśmy im przychodzić do domu. Wolałam, żeby dzieci przyjaźniły się i bawiły jawnie - pod naszym okiem. Tak to i naszym było dobrze, a inne miały dobry przykład. Tylko nicponiów i nieuczciwych dziewcząt - nie puszczaliśmy za próg. I nie tylko dzieci, ale i dorosłych - złych ludzi. Mąż mawiał:

"Mój próg jest święty, bo poświęcony Niepokalanej. Nie wpuszczę zań pijaństwa, kradzieży, rozpusty, klątw, obmowy".

I nie wpuszczał.

Mąż mawiał:

"Dzieci napatrzą się w życiu na zło do woli. Niechaj w domu nauczą się dobra; i że dobro i radość idą w parze. Niechaj pamiętają, kiedy ludzie zechcą im zbrukać sumienie, że jest na świecie czyste gniazdo, ich gniazdo, gdzie się mogą schronić. A kiedy będzie im źle, niechaj wspomną na nie".

Wie pan - Bóg błogosławił. Zabrał nam jednego chłopczyka, ale pogodziliśmy się z wolą Bożą, choć to taki krzyż, który zrozumie tylko matka.

Staruszka westchnęła głęboko potem ciągnęła dalej:

- Potem odszedł Michał -mój mąż. Nie uczony był człowiek, ale pracowity i uczciwy. Umierał jak święty. Wszystkie dzieci były przy jego zgonie. Błogosławił je i nauczał, jak mają żyć i w przyszłości chować własne dzieci. Nade wszystko zalecał im wspólną modlitwę w rodzinie, częstą Komunię Św., pracowitość i pogodę ducha, gdyż smutek zatruwa nie tylko życie, ale i sumienie. Potem jeszcze żegnał się ze mną. Przypominał nasze wspólne postanowienia. Prosił, żeby nadal utrzymywać karność w rodzinie. A jednocześnie mówił: "Szanuj honor dziecka, nie bij go, to ono będzie umiało szanować i siebie i ciebie i ludzi".

Umarł, ale wierzę, że nas nie opuścił. że wstawia się za nami u Boga, bo i my pamiętamy o jego duszy.

Uchowałam dzieci od złego, ale nie moja to zasługa. Pan Jezus mi błogosławił, bo starałam się być wierna Jego Łasce i zawsze wraz z mężem dobrze życzyłam innym.

- Życzliwość dla innych...

Dziwne są prawa miłości. W słowach matki czułem nutę, która wskazywała, że to uczynne oddanie się innym zawiera niespodziewaną nagrodę. Tak, ofiara w tej rodzinie nie poszła na marne.

Po chwili staruszka zajrzała do koszyczka i wydobyła trzy piękne, czerwone jabłka.

Podała mi jedno z miłym uśmiechem:

Tyle panu naopowiadałam o sobie, niech pan wybaczy i przyjmie...

Z podobnym uśmiechem wręczyła je sąsiadce i jej dziecku. Chłopcu oczy zabłysły na widok czerwonego smakołyku. Schwycił je w obie rączki i zerkając niepewnie na matkę, zaczął je zajadać. Ale matka nie zwracała nań uwagi. Zwrócona do okna zdawała się oglądać krajobraz mknący za szybami. Przypuszczałem, że jej wzrok ogląda inny widok. Obraz zmarnowanego szczęścia własnego, szczęścia dzieci i rozbitego gniazda. A uratować je było tak łatwo. Nieco mniej myśleć o sobie. Nieco więcej myśleć o szczęściu, męża i dzieci. A to tym więcej, że pomoc Niepokalanej była tuż, czekała na wezwanie.

Czy zmarnowała je na zawsze?

Pociąg zbliżał się do miejsca mego przeznaczenia. Trzeba było wysiadać. I wtedy zabłysła jak gdyby zrodzona po za mną myśl:

- Niech pani powróci do męża - dla dzieci - szepnąłem smutnej kobiecie.

W milczeniu skinęła głową.