Siostra Nulla

Sylwetki katolickie 43

Wpadł mi w rękę tomik wierszy, pisany przez S. Nullę, franciszkankę, zmarłą w roku 1945 w opinii świętości w Laskach pod Warszawą, w zakładzie dla ociemniałych. W myśl Norwida, "że nie po to światło, by pod korcem stało", wydaje mi się słusznym, by na łamach "Rycerza Niepokalanej" dać poznać wizerunek tej duszy ubogaconej oddaniem Bogu.

Siostra Nulla - w świecie Lucyna Westfalewicz - urodzona w Warszawie 1911 r.. kończy w r. 1936 na Wydziale Humanistycznym w Wilnie romanistykę i łacinę. Przełomem w jej życiu stają się rekolekcje zamknięte w Czarnym Borze. Prowadził je dla grupy studentek ks. H. Hlebowicz, umiejący skierowywać młodzież ku najgłębszym problemom życia duchownego, (ową nieustraszoną odwagę i gorliwość przypieczętował śmiercią męczeńską - rozstrzelany przez gestapo w Borysowie w 1941 r.). Lucyna Westfalewicz postanowiła wtedy poświęcić swe życie apostolstwu sprawy Bożej. Decyzję tę powzięła z całą świadomością konsekwencji, o czym świadczą jej słowa zapisane w pamiętniku: "przeszłam wtedy przez śmierć". Potem nastąpił okres pracy wewnętrznej - odwiedzanie chorych, - przygotowanie gruntu łasce, bo jak mówiła: "zdobyć duszę może tylko Bóg".

W r. 1936 wstępuje w Laskach do Służebnic Krzyża i otrzymuje imię zakonne Nulla, czyli nikt. Pod mądrym kierownictwem duchowym nieocenionego mistrza i ojca, jakim był ks. Władysław Korniłowicz, robi szybkie postępy w pracy nad sobą. Kalwarię wojny przeżywała z wyjątkową siłą ducha i ufnością, że "w tym, co jest złe, Bóg zechce zwyciężyć, że to, co się wydaje straszne, ma jakiś swój sens i test tylko etapem". Wierzyła, że bronią skuteczniejszą od bomb jest heroizm ofiary i świętości. Więc ofiarowała swe życie i pogłębiała swą świętość. "żadne chyba czasy nie wołały tak o świętych, jak nasze", pisała. Probierzem świętości była u niej miłość człowieka. S. Nulla oddalała się od świata, ale nie od człowieka. Kochała go miłością czynną i ofiarną.

Wyrazem jej postawy w czasie wojny jest wiersz pt. "Próba".

"Rzucono mnie jak psiaka na głębinę. Pływać nie umiem! Grunt mi się gdzieś zatracił. Fal ogłuszonych szumem, w bałwanów kudłate grzywy wczepiam palce. Muszę wypłynąć!!! Lecz fale, niedobre fale, bałwany napastliwe miotają mi prosto w lica, wściekłą pianą. Pięścią w bokserskiej rękawicy w plecy i w piersi mnie walą, aż pod ciosami się skłaniam. A jednak - jednak wiem, że nie zginę! - Bo ktoś Kochany, Najlepszy Ktoś - stoi na brzegu i patrzy, uważnie patrzy ... ściągnąwszy brwi, w milczeniu spokojnym przygląda się bacznie moim niezdarnym zmaganiom, zaciekłej wojnie. I wiem, że w chwili już ostatniej - zanim mi nogi oplotą natrętne wodorosty, oślizgłe pokus widłaki, ażeby wciągnąć mnie w topiel zwątpienia i rozpaczy. Ktoś, kto mnie śledzi, Ktoś, kto patrzy, rzutem stanowczym (i jakże prostym!) Ojcowskiej dłoni za kark zmokłego szczeniaka na brzeg wyciągnie i powie: "Dosyć!"

- Już teraz odpocznij!...

A oto fragment proroczego niemal wiersza, pisanego po powstaniu warszawskim:

"Powrócimy do ciebie, tragiczna Warszawo, Do twych krzyżów cmentarnych, gruzów i spalenisk. Powrócimy w milczeniu - by z męską odwagą spojrzeć głęboko w wypalone oczodoły twych kamienic. Oddamy hołd spękanym chodników kwadratom, zastygłym w krzyku.

Każdy z nich jest jak ołtarz, jak czcigodny portatyl wyposażony w szczątki i krew Męczenników... A potem zatrzymamy łzy pod tamą powiek, wyprostujemy pochylone nad twoją ziemią grzbiety i zaczniemy cię na nowo z krwawych popiołów budować - sercem, jak twoje, nieustraszonym, twardym i nieugiętym. Będziemy wznosić cię wysoką i jeszcze piękniejszą niż byłaś: Lepszą i prostszą, jaśniejszą i czystszą. Z kadłubów i szkieletów martwych soki życia wyprowadzi Miłość, aż znowu nam, Stolico, jak krzew różany zakwitniesz".