Przez granice państw

(Z cyklu: "Byłem i ja w Rzymie!" 4)

Kto one opowiadania po mojej podróży jubileuszowej do Rzymu cierpliwie z miesiąca na miesiąc odczytuje, może teraz odrazu będzie rozglądał się za fotografią "potwora", jakim wydawał mi się być pociąg zagranicę nas wiozący. A dzieci, jeśli i one czytają, ciekawe może stroideł na wagonach jego poumieszczanych.

Otóż nie będzie z tego nic - lub prawie nic. Albowiem od wyruszenia w drogę aż po sam powrót prześladował mnie (jako fotografa!) dziwny jakiś pech: wszystko się nie składało. Co prawda takiego zawodu pech ten mi nie sprawił, jak w roku zeszłym [1929], gdy jadąc w strony rodzinne zmarłego w opinii świętości O. Wenantego Katarzyńca, by tam na miejscu jak najwięcej danych o jego życiu pozbierać i zdjęcia fotograficzne robić, wszelkie przybory pozabierałem aż w nadmiarze, a tylko zapomniałem o... aparacie fotograficznym! Teraz aparat ze sobą wziąłem, lecz cóż, gdy nie zabrałem kaset na klisze, tylko paczkę na płaskie filmy, a te...

- Ależ nie wszyscy czytelnicy fotografują! Nie wszystkich też interesować to będzie! - Więc krótko: nic porządnie odfotografować mi się nie udało!

Rozmieściwszy się w przedziale ostatniego wagonu, począłem rozglądać się po otoczeniu: obchodził mnie sam wagon, obchodzili bardziej jeszcze ludzie. Wagon - ot jak zwyczajny, pospieszny, III klasy. Z tą chyba różnicą, że choć zagranicę z nami się wybierał, miał jednak stoliczek u okna poderwany, popsuty: nie podnosiła się ta podpora... Prysła tedy nadzieja pisania swobodnie na nim, czytania na nim i... przespania się na nim!

A ludzie? Obok mnie pani jedna, dalej druga: obie mieszczanki z Warszawy. Naprzeciw zaś: wieśniak jeden, wieśniaczka i staruszek jakiś. Twarze wszystkie szlachetne, nastroje prawdziwie pątnicze.

Bardziej jeszcze pątniczo nastrojone były ślązaczki, które zajęły przedział sąsiedni: śpiewały wiele, a nabożnie! Zachęcał je do tego ksiądz proboszcz, który - jak się potem okazało - był przeznaczony na przewodnika niemieckiej grupy pielgrzymiej. Szczerze polska jednakowoż dusza! Ogromnie nam dużo potem opowiadał, bardzo wiele widoków życzliwie tłumaczył. Jechał bowiem tędy już po raz trzeci.

Drugi bezpośrednio sąsiadujący z nami przedział - nie promieniował już tak wyłącznie pątniczym nastrojem: inne tam natury!

Tedy wśród nabożnego pienia z jednej strony, a częstych chichotów z drugiej - sunął nasz pociąg pielgrzymi po nocy czarnej i ciężkiej, nie przystając prawie nigdzie - nawet tam,

gdzie go mocne blaski świateł stacyjnych do postoju zapraszały. Jakby co rychlej chciał wydostać się z Polski, przekroczyć trzy państwowe granice i poprzez Czechosłowację i Austrię dotrzeć do Włoch, do Rzymu!...

Z najbliższymi sąsiadami zapoznałem się lepiej przy różnych okolicznościach. Oto pani bliżej mnie siedząca dobyła z walizy obrazek Matki Bożej Częstochowskiej, usadowiła go w oknie i rzekła:

- Matuchna moja!

I jęła zaraz opowiadać, jak to czuła się chorą, gdy jej wybierać się w podróż wypadało. Jednak, ufając Matce Najświętszej, poleciła się Jej opiece i mimo wszystko pojechała... Przejeżdżając przez Częstochowę, spojrzała z ufnością na wieżę jasnogórską i tejże chwili jakby jej wszystko zło odeszło! Była odtąd zdrowa przez cały czas pielgrzymki...

- Matuchna moja uzdrowiła mnie! - zapewniała z mocnym przekonaniem i rzewnością w głosie.

Zaś staruszek naprzeciwko siedzący rzucił ku mnie takie pytanie:

- A Ojciec duchowny z jakiego Zakonu?

- Franciszkanin - odpowiadam.

- Zaraz myślałem. To Ojciec chyba znał mojego,... (jakiegoś tam krewnego...): też Franciszkanin! Ale już umarł.

- Jakże się nazywał?

- Ojciec Anzelm, Z żołyni. I opowiadań co niemiara!

Podczas gdyśmy tak obaj rozmawiali, inni sąsiedzi albo łączyli się do rozmowy, albo tylko słuchali, albo coś tam pisali. Ci ostatni głęboko wzięli sobie do serca radę jednego z komunikatów Komitetu, by pozabierać w drogę notesy dla czynienia notatek - i mniej lub więcej pisali. Jeno ciekawe, że podczas gdy na początku rozpęd był wielki, prawie żywiołowy - potem w miarę posuwania się podróży naprzód, stygł coraz bardziej on zapal, opadały notesy, ołówki...

Mój wieśniak-przeciwnik (zwałem go tak, bo siedział dokładnie naprzeciwko) notował może najskrzętniej, gdyż otrzymał od swego Ks. Proboszcza wyraźny nakaz, by wszystko spisywał, dla późniejszego odczytania tym, którzy w domu pozostali. Pytał tedy o miasta, które mijaliśmy, o państwa - potem o góry, tunele. Nie obywało się przy tym i bez scen pociesznych - ale gdybym je chciał tu przytaczać: kiedyżby się to skończyło?...

Tenże przezacny wieśniak rwał się też bardzo do śpiewu. Gdyby jeszcze w gardło inne na tę świętą podróż się zaopatrzył, no i w słuch inny, to i miło byłoby, jechać przy takim śpiewie! Ale było inaczej... inaczej... Żona jego też śpiewała, a składniej - toć nawet i spośród drzemki prostowała tony męża, poprawując jego straszne, melodje.

Śpiewał i nasz kochany staruszek: tak nieraz w troje, a wtedy głuchły już wszelkie śpiewy inne...

A nie tylko śpiewali ci dobrzy ludzie, lecz i częstowali. Staruszek w małej walizeczce nie zabrał na drogę prawie nic, jeno sam chleb i ser. Wieśniaczka - strasznie zbity zakalec. Inni, a wśród nich i ja - świetny apetyt.

Bo i proszę zważyć: wybrałem się z Niepokalanowa o godzinie czwartej rano po przyspieszonym śniadaniu; com na drogę otrzymał, spożyłem szczęśliwie jeszcze przed Warszawą, potem zaś - głodówka aż do samego wieczora i nocy, bo wieczerzy żadnej na dzisiaj program nasz nie przewidywał. Toż miałem apetyt naprawdę świetny i byłbym go nie wiedzieć jak długo zaspokajał, gdyby... nie ten zbity zakalec, który kompletnie gardło każdemu z nas korkował.

- Dobry pomysł! - pomyślałem sobie - taki placek to i na całą podróż starczy!

Wtem przelatuje przez wagon jeden z panów komitetowych i głosi:

- Księża Biskupi idą! Księża Biskupi idą!...

Oto do czego przynagliły dobre serca Najdostojniejszych Przewodników i Towarzyszów naszych; Ich Ekscelencje Księża Biskupi Lisiecki i Kubina przechodzili istotnie wszystkie wagony i przedziały pielgrzymiego naszego pociągu i łaskawie pytali i rozmawiali... Istni aniołowie opiekuńczy! Zostawiwszy wszędzie po parę zdań lub choćby słów serdecznie ciepłych - płynęli dalej...

Rychło potem wracali tą samą drogą - pociąg bowiem był w biegu - i znów jeśli nie słowo, to choć uśmiech ojcowski...

- Dobranoc! - usłyszałem już z pewnej dali.

Przypomnieliśmy sobie wtedy wszyscy, że to istotnie już noc i kolejno pogrążaliśmy się we śnie.

Wśród chwilowych przebudzeń, zwłaszcza na granicach, jawią się w wagonie naszym najpierw czescy, a potem austriaccy konduktorzy i celnicy, dość poważni gdy w wagonie, a zabawni gdy na peronie. Bo i proszę sobie wyobrazić takich oto Czechów: wszystko sztywne, a niesłychanie prędkie i do tego jeszcze z pociesznymi pudełkami na głowach! Możnaby to dziwo nazwać od biedy i rądelkiem. Zawiadowca stacji nosi pudełko czerwone (rądelek czerwony).

Austriacy - już inaczej: poważni, spokojni, i z ruchów i z ubioru, a za to jacyś smutni, jakby jeszcze po dziś dzień martwili się tym, że tamci, Czesi już sami na swoim gospodarzą.

Na dworzec Wiednia wtoczył się nasz pociąg jakoś nad ranem. Nie pozwolono nam wychodzić, chyba na peron, bo - mówiono - zaraz jedziemy dalej! Aż do Wenecji, gdzie staniemy późnym już wieczorem. A Msza święta?... Boleśnie dotknęła mnie ta niemożliwość jej odprawienia, boć z tym rankiem świtał dla mnie dzień bardzo uroczysty: czwarty października, więc święto mego kochanego Ojca Franciszka!... Tłumaczyłem sobie jak mogłem i pocieszałem się - ale głęboki żal do organizatorów pielgrzymki wydrzeć się nie dawał. Towarzystwo moje znów biadało, że nie przyjmie dziś Komunii Św[iętych], a to Pierwszy Piątek miesiąca... Tak tedy nam wszystkim dogodziło! Sądzę, że tego rodzaju sprawy winny być w pielgrzymkach religijnych przewidywane.

Ze szczerego smutku ocucił mnie nieco dowcipek niewinny jednego z pątników, który powracając z przechadzki po peronie, mruczał sobie pod nosem:

- Ciekawe miasto! Nic, tylko same wagony! Inni zabawiali się rozmowami inaczej.

- Radabym teraz umrzeć - powiada jedna z pań.

- A to byłby kłopot!

- Dlaczegóż?

- Bo pani opłaciła już z góry całą pielgrzymkę, więc teraz musieliby panią po sprawiedliwości wozić wszędzie i obnosić wszędzie, po miastach i kościołach i muzeach.

Śmiech - ale nie rozwiał on mych smutków jeszcze; ba gdyby choć pociąg ruszał w dalszą drogę, skoro wysiąść nie wolno! A tymczasem bezużytecznie stoimy...

- Panie! - wołam do jednego z panów rządzących - długożto jeszcze tak stać będziem?

Aż do odjazdu, proszę księdza - brzmi pogodna odpowiedź.

Przesunęli nasz pociąg jeszcze z dworca na dworzec, ale ostatecznie nastąpił odjazd oczekiwany. Mieliśmy pozostawić za sobą równiny, a wkroczyć w potężne i pełne uroczej grozy - Alpy.

Pociąg na tle Alp

Nasz pociąg pielgrzymi na tle Alp.