Polska oaza kultury w Chinach
Rycerz Niepokalanej 4/1949, grafika do artykułu: Polska oaza kultury w Chinach, s. 125
Ks. dr Szumiewicz przy pracy

W Chinach rozgrywa się ostatni akt długoletniej wojny domowej między armiami rządu Kuomintangu a wojskami ludowymi, Wojna domowa spowodowała zniszczenie całych prowincji, kosztowała życie milionów istnień ludzkich, zburzyła wiele pożytecznych instytucji, które były dobrodziejstwem dla biednej ludności wiejskiej.

W ogniu zawieruchy wojennej uległa zagładzie również polska placówka misyjna w Shuntehfu w prowincji Hupeh, której główne miasto Shunteh, mające 1.200.000 ludności odległe jest od Pekinu o 200 km. Swoje powstanie zawdzięcza ta placówka niezmordowanej pracy i poświęceniu o. dra Szuniewicza, znanego okulisty, który w późnym wieku, złamany przeciwnościami życiowymi, po odbyciu nowicjatu w Zgromadzeniu Księży Misjonarzy, postanowił resztę życia poświęcić pracy misyjnej.

W odległym terenie Chin Północnych, na którym nie ma dróg bitych, a jedyną linię kolejową stanowi linia Pekin - Kanton, zjawił się jakieś 20 lat temu ofiarny polski zakonnik-lekarz z kilkoma pomocnikami i rozpoczął pracę w biednej, skleconej z gliny i z trzciny lepiance chińskiej. Ten mały szpitalik do leczenia jaglicy, groźnej choroby oczu, rozpowszechnionej wśród Chińczyków, był jakby świątynią czarodzieja dla okolicznej ludności, gdyż "biała twarz" popatrzył na oczy, posmarował i było coraz lepiej. I zaczęła się rozszerzać po okolicznych wsiach sława cudownych wyleczeń, napływ chorych się wzmagał, trzeba było wzywać pomocników. Teren działania misji polskiej zaczął obejmować dalsze rejony. Trzeba było zbudować szpital bardziej nowoczesny. Z Polski płynęły datki i przybywali nowi zakonnicy.

Przypatrzmy się wśród jakiego otoczenia działał polski misjonarz. Ziemia w znacznej części zasięgu pracy misji jest skalista, mało urodzajna i spulchnia się ją kopaczką lub nożem, gdyż progów ani sochy tu nie znają. Jeśli uprawa wymaga głębszego wzruszenia ziemi, robi się to kilofem. Na uprawę zboża wpływa źle pora deszczowa - od połowy bowiem lipca do połowy sierpnia deszcz leje strugami, całe okolice przedstawiają jedno wielkie jezioro, drogi są nie do przebycia, mokre i duszne powietrze przyczynia się do gnicia wszelkiego plonu, a gdy przyjdzie pora posuchy, wówczas następuje głód.

Wprawdzie rolnik chiński boryka się dzięki swojej niezwykłej wytrwałości i pracowitości z tymi trudnościami, buduje bowiem na polach podpórki i długimi bambusowymi rynnami, zgrabnie łączonymi, rozprowadza wodę ze zbiornika lub studni, ale często praca ta nie zapobiega klęsce żywiołowej, zwłaszcza, że gwałtowne wichry z pustyni Gobi niosą tumany dokuczliwego żółtego piasku, który pokrywa pola, wdziera się do mieszkań, dusi i zatyka gardło i nos, tak iż trudno oddychać. Lasów brak, nie ma zatem drzewa na opał, a skąpo rosnące osiki, wierzby lub akacje ochrania się troskliwie jako jedyną zasłonę.

We wschodniej części misji, gdzie jest urodzajny less, sieje się pszenicę, jęczmień wiosenny groch, bawełnę, orzeszki ziemne, siomi tj. rodzaj kukurydzy, która, sadzona w porze deszczowej, daje plon w październiku. W jesieni mieszkańcy sadzą kapustę. Chińczycy mleka nie piją, a krowa jest używana jako zwierzę pociągowe, gdyż koni przeważnie nie posiadają. Za nawóz służy mocno rozwodniony obornik, którym się plony podlewa. żniwa odbywają się również w odmienny sposób niż w Polsce, gdyż pólko chińskiego rolnika nie nadaje się do uprawy czy sprzętu narzędziami lub maszynami rolniczymi; wystarcza mała kosa o ostrzu długości palca i tą kosi się plon jak sierpem. Młócą przy pomocy walca nadzwyczaj długo i wytrwale pociąganego, a zebrane ziarno mielą w żarnach.

Rolnik chiński jak i robotnik ma bardzo małe potrzeby. Jego jedzenie jest bardzo proste i jednostajne, a często głoduje. Zupa z rośliny siomi na śniadanie, potem z siomi mielonej na kaszę przyrządza się kluski na obiad, i znów na wieczór siomi okraszone drobnymi kawałkami szpinaku. Nawet tej najpotrzebniejszej przyprawy, jaką jest sól, brak jest rolnikowi, więc radzi sobie w ten sposób, że rzepę, pokrajaną na kawałki i przesypaną solą, trzyma cały rok w naczyniu, a kiedy trzeba soli do potrawy, kraje rzepę na drobne kostki, bierze kostkę do ust, i w ten sposób je "osoloną" zupę lub kluski. Brak było dotąd opieki władzy administracyjnej, która by zwróciła uwagę na racjonalną gospodarkę, na budowanie dróg i szos, na zaopatrzenie osiedli w wodę, na otoczenie ludności opieką sanitarną, uświadamianie o konieczności zachowania higieny w życiu domowym i w gospodarstwie.

W takich warunkach misyjna placówka polska była nie tylko instytucją charytatywną, ale oazą kultury, szkołą racjonalnej uprawy, hodowli, sadownictwa, ogrodnictwa, szkołą kształcenia lekarzy, sanitariuszów, sióstr, pielęgniarek, szkołą budowania życia dla ludu chińskiego w warunkach cywilizacji i kultury europejskiej.

Zanim kataklizm wojny domowej doszedł do terenu misji, obejmowała ona zasięgiem swojej pracy obszar około 20 tysięcy km. Szpital dla chorych posiadał 100 łóżek. Ojcu Szuniewiczowi pomagali dwaj lekarze Chińczycy, którzy przeprowadzali rocznie do 3 tysięcy operacji. Na terenie misji działało 16 ambulatoriów, była prowadzona nauka w szkole dla pielęgniarek, założony był dom dla starców i dom dla podrzutków, a oprócz tego w 6 okręgach misyjnych rozwinięta była sieć 85 szkół powszechnych, w których uczyło się około 2.400 dzieci; poza tym prowadzone były szkoły średnie oraz szkoły dla katechistów. Pracę misyjną wykonywało 15 misjonarzy polskich, 5 misjonarzy chińskich, 9 sióstr miłosierdzia Polek i 6 sióstr chińskich. Leczenie biednego ludu w ambulatoriach odbywało się za darmo, tylko zamożniejsi dzierżawcy czy kupcy płacili za lekarstwa brane do domu. Dochód był przeznaczany na dzieła miłosierdzia. Utrzymanie tak licznego personelu było możliwe tylko dzięki temu, że wszyscy zajmowali się również pracą w gospodarstwie rolnym i ogrodach, które do misji należały.

Jak ciężką była ta praca można wnioskować z tego, iż na czele każdego okręgu misyjnego stał misjonarz, którego obowiązkiem była stała wizytacja pojedynczych gmin chrześcijańskich, a więc jazda na mule od jednej gminy do drugiej wśród skwaru letniego czy mroźnej zimy, wśród wichrów czy nawałnicy, z przytroczonym woreczkiem z prowiantem sucharów i wędzonego mięsa na drogę gdyż nie zawsze można było liczyć na kupno pożywienia, zwłaszcza w okręgach, w których panowała klęska głodu.

Całą tę olbrzymią pracą na obszarze większym niż całe województwo krakowskie wypełniała garstka ludzi ożywionych głęboką wiarą w swoje posłannictwo, chęcią niesienia pomocy biednemu, nieszczęśliwemu ludowi chińskiemu.

Choć kataklizm wojenny obrócił to zbożne dzieło w gruzy, choć pociągnął za sobą ofiary, ocalała garstka z dzielnym organizatorem o. drem Szuniewiczem może być pewna, że pamięć o pełnej poświęcenia pracy misjonarzy polskich pozostawiła trwały ślad w umysłowości chińskiego wieśniaka i niewątpliwie znajdzie swoje echo przy nawiązywaniu stosunków przyjaźni z przyszłym rządem ludowym w Chinach.