Ojciec kapłanów

Sylwetki katolickie 25

Jan Serzysko

Wielkim zaszczytem dla rodziny chrześcijańskiej jest wychować syna na kapłana. Lecz mało jest takich, którzy by doczekali tego zaszczytu i radości, by dwóch synów - bliźniaków doprowadzić do Ołtarza Pańskiego. Łaski tej udzielił Bóg ś.p. Janowi Serzysko.

Był on synem ludu męczeńskiego Podlasia. Urodził się w 1871 r. w Filipówce niedaleko sławnego Stoczka, jako syn ubogiej wieśniaczej rodziny o licznym potomstwie. Od młodości twardą pracą zdobywał kawałek chleba. Na początku tego stulecia przybył do Warszawy, gdzie przez 27 lat pracował jako prosty robotnik w szpitalu Św[iętego] Ducha, stając się cichym apostołem obowiązków stanu. Sumienny i punktualny zasłużył sobie na szacunek i miłość u wszystkich. Wskutek wyczerpującej nocnej pracy przeszedł ciężką chorobę, która już go do końca życia całkiem nie opuściła. Mimo to odznaczał się zawsze wesołym usposobieniem i wielką dobrocią serca. "Bóg więcej o mnie pamięta, niż ja o Nim", to jego ulubione słowa.

Czym ojciec św. Teresy od Dz. Jezus był dla swojej "królewny", tym Jan Serzysko dla synów swoich. On im zastąpił matkę, którą w trzecim roku życia stracili: "Wszystko poświęciłem dla was - powie później przed wyjazdem do Chin swego syna - i sądzę, że Marynia (żona) cieszy się w niebie, iż spełniłem to jej przedśmiertne życzenie". Nie namawiał synów do kapłaństwa, ale jemu po Bogu i Niepokalanej, jego wychowaniu i ciężkiej pracy, zawdzięczają swoje powołanie i dojście do kapłaństwa. Więcej niż słowa, były im szkołą jego czyny. Choć pracował nocą, nigdy nie opuścił Mszy św. w niedziele i święta. Synów często prowadził do katedry warszawskiej a swym skupieniem modlitewnym budował wszystkich w kościele. Miał przedziwny dar wpływania na młode dusze. Nie krzyczał

ani przeklinał, ale tak przemawiał, że nie sposób było nie słuchać tego kochanego ojca.

W 1927 r. zawiózł swych synów do małego seminarium księży misjonarzy w Wilnie. Pożegnał ich przy Ostrej Bramie, mówiąc: "Matce Bożej zawdzięczacie powołanie wasze, Ona też nadal będzie was miała w swojej opiece". Sam pomodlił się przed Ostrobramską Panią, a potem często odmawiał w intencji synów ulubiony różaniec. Po prymicjach mówił dzieciom: "Mogę być żebrakiem, jestem najszczęśliwszym, widząc was kapłanami". Z dumą żegnał syna wyjeżdżającego na misje do Chin i radował się z pracy apostolskiej swych dzieci. Sam stał się prawdziwym obrońcą kapłaństwa wobec napaści złych ludzi.

Kielich cierpienia miał wychylić do dna. Syna pracującego przy parafii św. Krzyża w Warszawie zabrało Gestapo do obozu koncentracyjnego. Krzyż ten przyjął z poddaniem się woli Bożej, choć przez łzy często mówił: "Bądź wola Twoja, Jezu". Przeżył gehennę powstania warszawskiego, obóz w Pruszkowie, tułaczkę, zgon drugiej żony. Nie żalił się jednak, nie złorzeczył. Sterany wiekiem i przygnieciony cierpieniem znalazł się w stronach rodzinnych u swego brata. Mimo lat dzień w dzień, pogoda czy deszcz, ciepło czy zimno, szedł do odległego kościółka, bo tu mu było najlepiej. Czując, że zbliża się kres jego życia, poprosił, by go zawieziono do kościoła, gdzie z pobożnością i zbudowaniem przyjął ostatnie sakramenty. Zmarł święcie tak jak żył ze słowami "Jezus, Maryja, Józef" na ustach 3 kwietnia 1945 r., w urodziny swych synów kapłanów, których powrotu się nie doczekał. Spoczął na wiejskim cmentarzu w Borowiu koło Garwolina.

Ocalony z obozu syn i pracujący obecnie w Brazylii drugi syn z wdzięczności dla Ojca i ku zbudowaniu wiernych kreślą te słowa.