O Matce Bożej Skwapliwej

U progu lipca wita nas święto Nawiedzenia Najśw. Maryi Panny. Tajemnica Nawiedzenia to jak gdyby słup wody żywej wytryskującej za dotknięciem Zwiastowania i Wcielenia. W słupie tym mieszczą się już wszystkie krople Maryjnych wzorów, które potem rozprysną się po całym okręgu ziemi, po wieki nieustannie zraszając ją łaską.

Jedno wskazanie zawarte w tajemnicy Nawiedzenia mieści się (jak zwykle u tego genialnego humanisty i malarza jakim jest św. Łukasz) w dwu króciutkich zdaniach: "Poszła z kwapieniem" i ...pozostała aż porodziła Elżbieta". (Nawiasem mówiąc przecudowne jest to słowo ,z kwapieniem". Dlaczego nie powstała z tego inwokacja: "Matka Boża Skwapliwa"? Bo przecie natychmiastowa pomoc to jeszcze coś więcej niż "nieustająca pomoc". Kto daje od razu, daje dwa razy - powiada przysłowie). W tych dwu zdaniach, następujących tak bezpośrednio po opisie sceny Zwiastowania, jest coś przechodzącego rozum ludzki. Bo doprawdy nigdy nie zdołamy pojąć Bożej mądrości i nieogarnionej miłości, które Maryi podyktowały ową skwapliwość i owo pozostanie u Elżbiety ,"aż nie porodziła" i to właśnie w owym kresie, kiedy to Ona sama była tym, co ziemia, niebo, cały wszechświat mogły posiadać najcenniejszego: naczynie wybrane noszące w sobie Boga wcielonego. Lecz nawet z punktu widzenia czysto ludzkiego brzmią te zdania zadziwiająco. Świadczą bowiem o jedynym w swoim rodzaju (na całej chyba przestrzeni dziejów) zrozumieniu doniosłości brzemion i potrzeb macierzyństwa i to przez młodziutką, bo zaledwie 15-letnią dzieweczkę. Bo cóż znaczą te zdania? Oto po prostu to, iż Maryja swoim zwyczajem natychmiast, przenikliwie, bystro i we wszystkich szczegółach oceniła wiadomość o poczęciu syna przez Elżbietę. Cudowna jest ta bystrość i trafność Niepokalanej w ocenie każdej sytuacji. Tak mało jeszcze podniesiono ten śliczny, tak Boży i tak ludzki rys Jej sylwetki. Powiedziała sobie po prostu, iż oto tam jest krewna podeszła w latach, brzemienna i z pewnością potrzebująca pomocy. A tu jest Ona młodziutka, silna, o sercu pełnym miłości i na razie wolna od wszelkich naglących, bezpośrednich obowiązków. I wyciągnęła z tego natychmiast wniosek. Poszła i pozostała, dopóki była potrzebna. Nie zamazujmy znaczenia tego pójścia i pozostania, zaliczając go do ogólnej kategorii dobrych uczynków. Nie przeinaczajmy też tego znaczenia, mówiąc iż chodziło tu o Elżbietę noszącą w łonie przyszłego Chrzciciela, a nie o zwykłą matkę. Bo o tym, kim będzie syn Elżbiety. Maryja nic nie wiedziała. Anioł Jej o tym nie wspominał. Prawdą prostą a tak mało dostrzeżoną jest to, że Maryja uważała macierzyństwo za rzecz tak wielką, iż nawet godną fizycznej pomocy Jej, Bogarodzicielki, i że pozostawienie wielorakich zadań, związanych z macierzyństwem tylko dobrej woli osób zainteresowanych i pomocy Bożej, to karygodne zaniedbanie jakiegoś pierwszoplanowego obowiązku.

Każdy z nas miał matkę i patrzył na nią w latach, kiedy nie posiadał jeszcze ani zmysłu krytycznego, ani skali porównawczej. Zbyt wcześnie oswoił się z tym, iż matka - to w swoim rodzaju jakiś geniusz "pro domo sua". który choćby straszliwie upadał pod brzemieniem, jednak zawsze w końcu jakoś się poderwie i wszystkiemu da radę. Każdy - powiada Mauriac - na swój sposób wprawdzie kochał swą matkę, ale każdy również bezwiednie - choćby był jej pociechą radością i dumą - jednak "wykończył ją" (w sensie zarówno dodatnim jak ujemnym), zmiażdżył jej serce i "pożarł ją żywcem". Toteż cóż w tym dziwnego, iż dorósłszy, uważamy zjawisko "matki - wszechstronnego geniusza domowego" za zjawisko normalne, a właśnie odchylenie od tej normy za coś niezgodnego z porządkiem rzeczy. I słusznie. Ale co jest mniej słuszne, to fakt, iż nikt sobie nie zada pytania, czy za te odchylenia nie ponosi odpowiedzialności każdy z nas. Nie przez grzech czynu ale przez grzech opuszczenia. Krótko mówiąc przez to, iż nikt nie uważa, aby małżonkom i rodzicom należało przyjść z pomocą. Pomocą zarówno fizyczną jak duchową. Tak jak to uczyniła Maryja. Maryja bowiem nie uważała się za zwolnioną z obowiązku przyjścia z pomocą macierzyństwu (choć właśnie Ona jedna mogła się za zwolnioną uważać), nie uważała, by łaska, którą Bóg zaszczycił Elżbietę i wartościowość charakteru Elżbiety były wystarczającą rękojmią jej podołania wszystkiemu. My zaś uważamy to za samo przez się zrozumiałe, aby małżonkowie i rodzice (stanowiący glebę ziemi, tak jak poświęceni Bogu stanowią jej sól) o własnych siłach wspieranych łaską sakramentu podołali zadania, które - powiedzmy to szczerze - jest nadludzkie. że zacytuję tu, choćby żartobliwie, ale niezwykle wnikliwe i mądre powiedzenie tego subtelnego psychologa, jakim był św. Franciszek Salezy: "Małżeństwo to najstarsza i najsroższa reguła. Toteż gdyby ta reguła przewidywała nowicjat, na pewno nie doczekałaby się nigdy profesów".

Mało tego! Można by jeszcze powołać się również na św. Teresę Wielką, która reformując Karmel, poleciła swym córkom jako wieczysty obowiązek: modlitwę za kapłanów. Nie uważała, aby samo powołanie Boże i łaska sakramentu wystarczyły kapłanowi do podołania jego szczytnemu zadaniu. Wiedziała, iż w każdej dziedzinie obowiązuje nas uzupełnienie swymi wysiłkami tego, "co ie dostawa - wedle słów św. Pawła - męce Chrystusowej", że w każdej dziedzinie musimy do łaski danej nam samym lub bliźniemu - dorzucić własną modlitwę, własny wysiłek. A proszę mi powiedzieć: czy istniał kiedykolwiek zakon obowiązany do modlitwy za małżeństwa i rodzinę lub do przychodzenia im pomocą? Toteż nic w tym dziwnego, że ta gleba małżeństwa i rodziny, stanowiąca od wieków przedmiot rabunkowej gospodarki wyzyskującej do maksimum wszystkie fizyczne i duchowe siły rodziców, zwłaszcza matki, nie uprawiana niczyją pomocą ani zraszana niczyją modlitwą, wydała tak mało świętych.

W sierpniu mamy niedawno ustanowione jedno z najcudowniejszych świąt Maryjnych: święto Niepokalanego Serca Matki Bożej. Kiedy ludzkości w obliczu katastrofy dwu wojen Niepokalana przyszła zwiastować (a raczej we właściwym świetle przypomnieć) tajemnicę swego Serca, wiemy, iż w objawieniu ostatnim w Fatima, ukazała się w towarzystwie św. Józefa, niosącego na ręku Dzieciątko Jezus. Św. Rodzina. A więc to jest widać największa troska Matki w niebiesiech! Ale to nie jest troska, którą by - wzorem naszego podejścia - uważała za rozwiązalną tylko w ramach dobrej woli małżonków i ich oparcia się o łaskę Bożą. Bo ta Matka w niebiesiech, która kazała nam ukochać i uczcić, a więc i poznać swe Serce, to jest to samo - sprzed dwu tysięcy lat - Dziewczątko z Nazaretu, które skwapliwym krokiem biegło pomagać Elżbiecie i ta Matrona zaproszona na gody w Kanie Galilejskiej, która z frasunkiem spostrzegła, że "wina nie mają". Wina nie mają! Krzepiącego wina wolnej chwili, aby codziennie zaczerpnąć sił u Stołu Pańskiego, wolnej chwili, aby skupić się w Bogu, porozmyślać i z tego rozmyślania zaczerpnąć siły do dalszej pracy - wina czyjejś nieustannej modlitwy wzmacniającej ich męstwo, cierpliwość, wytrwanie. Tak! Tego wina zabrakło małżeństwu i rodzinie! I dlatego nie tylko, że mamy tak mało kanonizowanych małżonków i rodziców, ale stwierdzamy zastraszający spadek powołań kapłańskich i zakonnych. Nie ma się czemu dziwić!

Reasumując stosunek Maryi do zagadnienia małżeństwa i macierzyństwa stwierdzić możemy, iż troska o ten najważniejszy, bo podstawowy odcinek życia, przejawia się w większości Jej czynów czy słów przekazanych nam przez Ewangelistę. Od "pójścia z kwapieniem" do "wina nie mają". I to za każdym razem Sama osobiście dąży tu z pomocą. Nie łudźmy się, aby trudne zagadnienia małżeństwa i macierzyństwa rozwiązać mogły szumne hasła czy ciskanie gromów, lub odwoływanie się do sumienia zainteresowanych. Trzeba spojrzeć prawdzie w -czy. Ludzie wykręcają się od obowiązku i coraz częściej dezerterują! Nie tylko dlatego, że są grzeszni, ale najczęściej po prostu dlatego, że są słabi.

Nasze matki, rodzice, zwłaszcza licznych dzieci, niekiedy tygodniami nie mają czasu pójść na Mszę Św., nawet w niedzielę. Niedawno zastałem jedną płaczącą do zupy, którą gotowała przy akompaniamencie wrzasków i bieganiny kilkorga brzdąców. "Nawet w niedzielę pomodlić się nie można - zaszlochała - nie, tylko haruj i haruj!"

Na Boga, opamiętajmy się! Najważniejszym i najpiękniejszym obowiązkiem chwili obecnej to użyźnienie winem z godów w Kanie tej gleby małżeństwa i macierzyństwa, która grozi całkowitym wyjałowieniem! Ale, zmiłujcie się! Nie za pomocą protestów i potępiań czy upominań. Bo to nie jest wino! To jest woda, woda, jeszcze raz - woda! Woda i to bardzo szybko zamieniająca się w mgłę, zza której już nie widać prawdy. Nie! Ale za pomocą Maryjnego wzoru! Powinien po prostu powstać zakon (nie klauzurowy bynajmniej i również nie ekskluzywny). Zakon, do którego mógłby należeć każdy, od uczennicy gimnazjalnej w wieku Maryi, podążającej do miasta Judzkiego, aż do starszych samotnych mężczyzn i kobiet. Zakon o wyraźnym celu i środkach. Jednym z nich byłoby odciążyć każdą matkę czy ojca rodziny od tego nadmiaru pracy, który wprawdzie ktoś musi wykonać, ale jest on nieistotny dla dobrego spełnienia ich powołania, aby im tym samym umożliwić dokładniejsze i lepsze wykonanie tego, co istotne: wychowanie dzieci, wzajemne współżycie rodziny przez wspólną rozmowę czy rozrywkę, a zwłaszcza, aby im udostępnić drogi wiodące do uświęcenia się: jak najczęstsze przystępowanie do sakramentów św., godziny wypoczynku i skupienia, umożliwiające kontemplację i zaczerpnięcie "Bożego oddechu". Drugim środkiem dla ściągnięcia błogosławieństwa Bożego byłoby zobowiązanie się do nieustannej modlitwy i ofiary o świętość małżeństwa i rodziny. Wtedy przestaną ludzie bać się licznego potomstwa, gdyż będą mogli zawsze liczyć na pomoc, która nie jest żadną łaską, ale należy im się w imię dogmatu o "świętych obcowaniu". Wtedy niejedno małżeństwo, żyjące ze sobą jak "pies z kotem" po prostu dlatego, iż nerwy zdarte przepracowaniem prowadzą do ciągłych scysji o byle co, znajdzie czas i spokój do osiągnięcia wzajemnej harmonii. Okaże się, iż niejeden mężczyzna, uciekający od domu, wrzasków i bałaganu jest w gruncie rzeczy domatorem i może być wzorowym ojcem. A niejedna matka, o której się mówi: "To jest kobieta heroiczna, ale... jędza", przestanie być jędzą, by stać się... świętą.

A członkowie tego zakonu wypełniającego wskazania Maryjne naprawdę - nie potrzebowaliby poświęcać wiele czasu na wykonanie swego zadania. Wystarczyłoby, jeśli by każdy poświęcił na to trzy do czterech godzin tygodniowo. To chyba nie jest wiele. A to na pewno dość. Wystarczy raz, drugi nie pójść do kina, zrezygnować z partii brydża, z godzin marnowanych na plotki, wagary czy narzekanie. A dobro takim - powiedzmy to szczerze - tanim kosztem zdobyte, sięgałoby w nieskończoność. Bo ujmowałoby sprawę uświęcenia od podstaw. Rozprawiłoby się wreszcie z tą tak wygodną dla człowieka świeckiego pseudoprawdą, że świętość jest monopolem zakonów.

I byłoby oparte na tej zdrowej zasadzie współczesnej medycyny, iż najważniejszą rzeczą nie jest chorobę leczyć, ale jej zapobiegać.