Najmocniejsza więź

Tak, tego wieczoru nie zapomnę nigdy. Jak burza przewaliły się przez nasze życie w ostatnich latach zdarzenia straszne i wzniosłe. Przechodziło się dosłownie przez ogień i wodę. Nieszczęście, strach, śmierć, walka i niewypowiedziane dowody Bożego miłosierdzia szły krok w krok za mną w ciągu niedawnych lat ubiegłej wojny. A jednak ten wieczór...

Siedzieliśmy w pięciu: Stefek, Góral, Jasiek, Andrzej - "Wódz" i ja na samotnej, leśnej polanie. Było zupełnie ciemno. W górze, wierzchołkami sosen szedł szeroki wiatr. Czarny las grał i szumiał. Chwilami wiatr zacichał, las milkł, a wtedy słyszeliśmy szybki, cichy wyraźny bełkot pobliskiego strumyka.

Siedzieliśmy, skupieni dokoła małego ogniska, które rzucało ruchliwy czerwony blask na nasze postacie, zawinięte w koce (w sierpniu wieczory bywają chłodne), na płótno małego namiotu, który majaczył w pobliżu i na najbliższe pnie drzew. Zawieszony nad ogniem kociołek bulgotał. Skupiliśmy się ciasno. Andrzej od czasu do czasu podsycał ogień, dorzucając suchą gałąź. Stefek uchylał pokrywę kociołka. Tak, to było prawdziwe ognisko. Bez występów, pokazów i uroczystych gości. Takie, które naprawdę grzeje, żywi i wiąże małe grono przyjaciół silniej od łańcucha.

Mimo późnej pory nie chciało nam się spać, a Andrzej zwlekał wyjątkowo z ogłoszeniem nocnej ciszy. Bo był to przecież nasz wieczór ostatni.

Po dwutygodniowej wędrówce w górach nasza gromadka miała się rozstać. Zeszliśmy właśnie w dolinę, a jutro pożegnamy się na pobliskiej stacji. Potem czeka nas dzień powszedni, szkoła, codzienne obowiązki. A może coś jeszcze.

Mimo iż najstarszy z nas Andrzej miał szesnaście lat - nie byliśmy dziećmi. Ten sierpień 1939 roku był nabrzmiały groźbą idących zdarzeń. Gazety, starsi i młodzież, - wszystko żyło pod znakiem wojny. "Co do nas to myśleliśmy o niej, jak o cudownej, nieznanej przygodzie-okazji do bohaterskich czynów. Jeden Andrzej może patrzył na przyszłość inaczej. Ale to był wódz. Myślał o nas i za nas, a my, gromada jego giermków, byliśmy gotowi iść za nim z zamkniętymi oczyma.

Patrząc w ogień zaczął mówić tak, jak tylko on potrafił:

- No, cóż chłopcy, jutro rozstaniemy się, może na długo. Jeżeli będzie spokój, to spotkamy się we wrześniu w szkole. Ale w razie wojny... chyba i my będziemy pełnić jakąś służbę. Wypadki mogą nas roznieść po wszystkich kątach Polski. A tak by się chciało pozostać razem, żyć i pracować wspólnie. Pamiętacie postanowienie nasze przed wędrówką że: jeden drugiemu będzie pomagał w tym, żeby był coraz lepszy i naszą wspólną Komunię przed wyprawą, i nasze dobre uczynki, spełniane wobec innych ludzi w mijanych wsiach. Małe to były rzeczy, a tyle dawały radości. I to postanowienie, żeby kształcić wolę i robić drobne poświęcenia dla Chrystusa. I nasze sprawozdania przy, ognisku, i wieczorne modlitwy.

Myślę, że dla każdego z nas to cudowne życie i ta praca nad sobą była łatwa. Bo pracowaliśmy wspólnie i podtrzymywali siebie wzajemnie. Łatwo było zapomnieć o klątwach i brudnych myślach, kiedy wszyscy przyjaciele byli czyści. Łatwo było odmawiać sobie przyjemności z myślą o Chrystusie, kiedy wszyscy robili to samo, ale...

Wpatrzeni w Andrzeja słuchaliśmy z zapartym tchem. To co mówił, to były nasze myśli. Ubiegłe dni przewijały się przed naszymi oczami jak cudowna wstęga obrazów. Wędrówki przez pola i wsie, niezliczone przygody i wdzięczny wzrok ludzi, którym się pomogło w potrzebie... Ale teraz zbliża się życie. Inne warunki, inne otoczenie. A ponad wszystko obowiązek pracy. Tak łatwo być dobrym i iść w górę na wywczasach. Ale jak trudno utrzymać dobry kurs w szarym życiu powszednim, a nieraz samotnie...

Z zamyślenia wyrwał mnie glos Andrzeja.

- Długo myślałem, jak zachować na przyszłość więź, która nas łączy. Jak nie stracić łączności, pomagać sobie wzajemnie w pracy nad sobą. Jak utrzymać naszą grupę i jakie hasło, mundur, odznaczenie ustanowić w służbie Bogu, Polsce i bliźnim, kiedy każdy z nas pozostanie sam...

Myślałem i odnalazłem... to!

Zdziwienie odebrało nam głos. Andrzej trzymał w ręku różaniec. Czarne paciorki w blasku ognia, przybrały barwę płomienia i wyglądały jak wąski wianuszek, złożony z maleńkich czerwonych róż.

- No wiesz...! - To Jasiek, zawodowy opozycjonista, wyraził nasze zdumienie. Nie powiedział nic więcej, ale ton jego głosu mówił wszystko.

- Jak to - chcesz naszej gromadzie dzielnych chłopców narzucić "klepanie paciorków" i zamienić nas w kościelne babki?

Ale Andrzej nie był chłopcem, którego mogłyby stropić nawet drwiny podkomendnych i przyjaciół...

- Tak, to różaniec. A wiecie, kiedy powstał i po co? Jako broń duchowa w walce z wrogami Wiary w XIII wieku. I był bronią rycerzy równie dobrą, a może skuteczniejszą niż kopia i miecz. Jest wieńcem mistycznym modlitw, które składamy Matce Bożej, Patronce rycerzy. Wiecie sami, jakie to modlitwy: na początek Wierzę, potem trzy "Zdrowaś" z prośbą o wiarę, nadzieję, miłość [1], a następnie rozważanie Tajemnic z życia Chrystusa i Maryi - 5 radosnych, 5 bolesnych, 5 chwalebnych każda w takt modlitw: "Ojcze nasz", dziesięć "Zdrowaś" i "Chwała Ojcu".

Istota tej modlitwy, to nie bezmyślne "klepanie", ale rozważanie bezcennej głębi prawd, płynących z Ewangelii. Modląc się w ten sposób zbliżamy się do modlitwy myślnej, jednej z najwyższych umiejętności świętych. Odmawiając różaniec współżyjemy z Chrystusem, z Niepokalaną. Pojmujemy coraz lepiej, jak w życiu stosować naukę Ewangelii. A poza tym, nie tylko, jak to się zwykle dzieje, prosimy o coś w modlitwie, ale staramy się sami ofiarować coś Matce Bożej. Na Jej chwałę, Jej Syna i na intencję bliźnich, żywych i umarłych... Idzie wojna. Wiecie, że na wojnie różnie bywa... łatwiej tam o cierpienie, trwogę i śmierć. Czy nie warto będzie, przed bojem rozważać różańcowej tajemnicy bolesnej: Ofiary Krzyża, albo trwóg Chrystusa w Ogrójcu albo chwalebnej tajemnicy Zmartwychwstania! Tak, różaniec, to modlitwa żołnierska. Pomyślcie, przecie w słowach pierwszej tajemnicy radosnej "Oto ja służebnica" tkwi tajemnica karności chrześcijańskiego rycerza.

Przekonał nas. Andrzej miał zawsze rację. Czekaliśmy z zapartym tchem, co powie dalej.

Oderwał oczy od ognia. Jego wzrok spoczywał kolejno na każdym z nas.

- Otóż widzicie. Różaniec może być jeszcze przez to modlitwą rycerską, że wiąże ludzi ze sobą. Przez wieniec modlitw staje się wieńcem ludzkich dusz. Oddziałem w służbie Niepokalanej. To żywy Różaniec.

Jest nas pięciu. Chciałbym, żeby każdy z nas znalazł sobie trzech przyjaciół, godnych naszej gromady. Dzisiaj podzielimy pomiędzy siebie tajemnice tak, że każdy będzie odmawiał jedną z nich, to jest kolejno co miesiąc następną tajemnicę, począwszy od września. W ten sposób my wszyscy, wspólnie będziemy odmawiali cały różaniec, ofiarując go Niepokalanej za Polskę i przyjaciół. Ale sama modlitwa nie wystarcza. Zobowiążemy się żyć w codziennym życiu jak na tej wędrówce: pracować wspólnie nad naszym charakterem, co dzień dokonać dla Niepokalanej przynajmniej jeden dobry czyn i jeden akt ofiary. I - apostołować. Przykładem - przez rozmowy i szerzenie naszych zasad różańca - zdobywać nowych żołnierzy Maryi. Da Bóg, spotkamy się w szkole i będziemy pracować wspólnie. Jeżeli nas życie rozdzieli, to co wieczór, przy modlitwie będziemy myślą, przed Bogiem stawać wspólnie do apelu. Różaniec będzie naszym hasłem, mundurem, miejscem zbiórki. A jeżeli kto odejdzie, to, przecież umarli żyją.

Dnia następnego wracaliśmy na dworzec kolei, weseli i szczęśliwi. Byliśmy pewni, że nasza wędrówka i praca nie pójdzie na marne. Andrzej zobowiązał się omówić z prefektem zatwierdzenie naszej "róży" przez władze kościelne.

Pierwszego września 1939 roku - tak, jak to Andrzej przewidział - nie zebraliśmy się, mimo zamierzeń. Mury miasta pokryły się plakatami, zapowiadającymi wybuch wojny. Na niebie warczały samoloty i wykwitały białe dymki z pocisków dział przeciwlotniczych, a potem...

* * *

Było to w roku zeszłym na tej samej polanie, na której przed siedmiu laty zebraliśmy się po raz pierwszy. Nad nami szumiał ten sam las. Ten sam wiatr grał w konarach, a strumyk szemrał w chwilach ciszy. Dookoła małego ogniska, w ciasnej gromadzie zasiadło nas - piętnastu. Dwa namioty czerniły się w cieniu. Właśnie umilkły tradycyjne, obozowe pieśni - nieśmiertelny "Czerwony pas" i "Warszawianka".

Z naszej piątki, sprzed siedmiu lat - przybyło czterech młodych ludzi - chłopców na schwał. Co prawda Góral ma wzdłuż policzka wielką, białą bliznę - "pocałunek" niemieckiej kuli, a Stefek podsuwa susz do ogniska lewą ręką, bo prawą pozostawił przed dwoma laty na "Mokotowie", Blada i dziwnie dorosła twarz Janka przypomina o dwóch latach spędzonych w piekle "łagru". Ale wszystko to, w gruncie rzeczy, są ci sami, serdeczni chłopcy. Patrzę na nich tak, jakby nad nami nie przeleciało sześć straszliwych lat. A obok nich młodsi, mniej lub więcej znani. Ci z "trzydziestego dziewiątego" i inni, którzy wstąpili na miejsce poległych, zamordowanych, zmarłych - bo- przecie wieniec dusz musi być zupełny. Naprzeciw mnie stoi w blasku ogniska chłopiec szesnastoletni. Zawinięte rękawy koszuli, mocno zarysowany podbródek, wysokie czoło, spojrzenie dowódcy. Kiedy patrzę na jego energiczne opanowane ruchy, tracę poczucie rzeczywistości. Wiem, że to Stach, brat Andrzeja, który padł w lesie, zasłaniając odwrót oddziału. Ale chwilami wydaje mi się, że to on, Andrzej jest z nami.

Wszyscy milczą. Wiera, że czekają, bo ja, zamiast Andrzeja mam zabrać głos. Mówię, patrząc, jak on wówczas w ognisko. Ale mnie się wydaje, że to nie ja mówię, lecz ktoś inny. że to nasza gromada: żywi, polegli i zmarli posługują się moim głosem. Przypominam pierwsze chwile naszej "róży", a potem dzieje każdego z nas. Różnie się nam układały koleje życia, ale chyba nie zapomnieliśmy o zobowiązaniu. Dzień w dzień w modlitwie stawał nam przed oczyma Chrystus żywy wraz z Matką, w tajemnicach bohaterskiego życia, pełnego nieustannych poświęceń. Nie, nigdy nie straciliśmy łączności z towarzyszami broni. Z tymi co żyli i z tymi co odeszli - bo "umarli żyją". Ze wszystkich sił staraliśmy się być lepszymi i w latach nienawiści czynić ludziom dobrze. Bogu poświęcać małe i wielkie cierpienia. I zdobywaliśmy dla Chrystusa dusze ludzi. I walczyliśmy o Jego Królestwo ze wszystkich sił. Teraz - kiedy trzeba budować i uprzątać gruzy - jesteśmy, i znowu będziemy modlić się wspólnie, żyć myślą o Chrystusie, ofiarować, czynić dobrze, apostołować i spotykać się co miesiąc. I będziemy pamiętać o tych, którzy o nas pamiętają z lepszego świata.

A przede wszystkim nie zapomnimy o Andrzeju, który, wierzymy, w kręgu świętych obcowania jest z nami w Chrystusie i obok nas... Odmówmy wspólnie różaniec.

Ponad nocny szum wiatru i śpiew lasu podnoszą się i opadają nasze głosy w takt modlitwy różańca. Twarze skupione, oczy zapatrzone w głąb, w obrazy, postacie, prawdy życia Bożego na ziemi. Ponad nie, wzbija się napół dziecinny, dźwięczny głos Stacha. A mnie się zdaje, że słyszę jeszcze inny głos, który mówi: "Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech... chleba ich powszedniego daj im dzisiaj... i odpuść im ich winy... i nie wódź ich na pokuszenie.. ale zbaw ich ode złego". "Bądź pozdrowiona Maryjo... módl się za nimi grzesznymi teraz i w godzinę ich śmierci...". Ułudą czy prawdą - jest modlitwa duszy dowódcy i przyjaciela, towarzysza w modlitwie, walce i pracy, który już osiągnął zwycięstwo i modlitwą wspiera nas na ziemi?

"Święć się Imię Twoje"... - Tak, wiem! Te słowa wymawiamy my i wołają je radośnie w wieczności ci - co rzekomo zmarli. Amen. Niech się stanie.

[1] Można je odmówić na końcu Różańca.