Nad wodą...

Przedtem poszły opowieści powtarzane z ust do ust, potworniejące po drodze, urastające do niepojętych rozmiarów.

Wiadomość nad wieczorem przywiózł Judwiczak, który mimo grząskiej drogi, wchłaniającej z rozkisłym bulgotem koła wozu powyżej osi - wybrał się jednak przecie z woreczkiem zboża do pobliskiego młyna w górze rzeki. Tam się dowiedział o wylewie po ostatnich nieustannych deszczach. Wylew od dwóch dni szedł tutaj, wyrządzał niepowetowane szkody, płoszył sen z serc ludzkich.

Młyn już nie pracował. Pośpiesznie wynoszono z niego na wyżej położone miejsca, co tylko było cenniejszego. Nie dziwota, młyn stał bowiem nisko nad wąską strugą wpadającą tu do rzeki i sztucznie w tym miejscu rozlaną w staw szeroki, grząski i zielskiem obrosły.

Popłoch mieszkańców młyna udzielił się Judwiczakowi. W wiosce dom jego położony był prawie najniżej. Toteż przestraszył się nadbiegającej fali powodzi i pędził co koń wyskoczy, kolebiąc i zapadając się w błocie. Przecie, gdy przyjechał tu przed kilka laty, na Pomorze Zachodnie - jeden z pierwszych repatriantów zabużańskich - miał setki gospodarstw do wyboru. Nigdy w życiu nie mieszkał jeszcze tak blisko nad wodą. Podobało mu się, wybrał kolonijkę nad rzeką...

- Tfu, też rozum jak u kwoki - spluwał teraz pod koła wozu ze złością.

Z dala już zobaczył u progu domu oczekującą go wraz z synem żonę. Wokoło zapadał już mrok. Wzrok nie sięgał daleko. Tylko szum jakiś szedł w powietrzu, głuchy, dudniący...

- Józiuk, patrz ty, jak się rzeka podnosi. Żeby biedy jakiej, chroń Matko Boska, nie było... - w jakimś nerwowym podnieceniu rzuciła kobieta.

- Obaczym, nie ma co strachów robić przed czasem - odburknął, ale złe przeczucia miotnęły nim także.

Tyle że konia nakarmił i napoił, a sam przekąsił cokolwiek - i wyszedł nad rzekę. Przerzedziło się jakoś w powietrzu i jaśniej nieco stało na świecie. Chmury zbladły i zrzedły, gdzie niegdzie pokazały się gwiazdy. Zerwał się za to porywisty wicher i szarpał krzakami nadrzecznej wierzbiny, gęsto pokrytej bujnym listowiem.

Krzaki wydały się Józefowi jakby mniejsze, skarlałe przez ten jeden dzień, Przyjrzał się baczniej. U ich podnóża bulgotało coś, szumiało, przekręcało się między gałęziami. Woda!

Wzrok przyzwyczaił się do zmroku i teraz Judwiczak widział znacznie lepiej. Od wierzb wiódł wzrokiem w szumiącą, falującą niespokojnie taflę wzburzonej wody. Łąka cała była zalana. Jeszcze chwila, a narastający żywioł wedrze się i na pole, kędy rosła jarka i groch.

- Dobrze, że choć ozimina wysoko posiana - przemknęło mu przez myśl - tam chyba nie dojdzie.

I chociaż nie mógł tak daleko w mroku rozeznać, powiódł wzrokiem aż po dom i dalej. Zieleniło się żyto wysiane w jesieni na stoku pnącym się od domu pod górę. Nie widział, że topografia miejsca stawała mu przed oczyma całkiem wyraźnie.

- Tak - mrukną spokojniej - przedtem musiałoby i dom objąć, nimby do zboża dostała.

W szumie wody i wichrze dał się odróżnić inny szmer. Ktoś nadchodził tu brzegiem rzeki. Jakaś postać wychynęła z cienia. Józef poznał Gejgaia, sąsiada niedalekiego, z zawodu rybaka. Ten mieszkał jeszcze niżej, tuż prawie nad wodą. Miał znacznie więcej powodów do obaw od Judwiczaka.

Jakoż witał się zatroskany serdecznie:

- No i jak będzie, zatopi czy nie?

- wybąkał, a głos mu drżał, Judwiczak wzruszył ramionami.

- Bóg raczy wiedzieć. Podobno woda coraz wyższa. Z młyna tylko wróciłem... Tam wszystko wynoszą. Trzeba będzie pewnie i nam to zrobić, bo kto wie... - zamyślił się, a po chwili dorzucił - żeby nie było potem za późno.

Nic nie mówiąc stali teraz obok siebie, wbijając niespokojny trwożliwy wzrok na przelewające się o parę kroków od nich zwały wody.

Wiatr przeciągał nad ich głowami ze świstem, a potem zniżał się ku wodzie, by w nią uderzyć gwałtownie, z impetem. Krzewy, wierzbiny skrócone do pół, kłaniały się wtedy nisko, pokornie.

Gejgał pierwszy ocknął się z głębokiego zamyślenia.

- Nie ma co stać i patrzeć idę wszystko przenosić z mieszkania w bezpieczne miejsce. Chyba do Bartoszuka. Jego dom na górze, wysoko, spokojny zupełnie.

Podał rękę Judwiczakowi i odszedł. Ten patrzał za oddalającym się, aż zniknął zupełnie, rozpłynął się w mroku cień sąsiada; tylko w chwilach, gdy wiatr przycichał, do uszu dochodziło przyspieszone człapanie tamtego.

Judwiczak nie wiedział, na co się ma decydować. Gejgała dom, wiadomo, nad samą wodą, jego trochę wyżej. Zamyślił, że pośle chłopca do Stupińskiego, Tam podobna sytuacja jak u niego. Może razem coś uradzą.

Podchodząc do domostwa swego usłyszał gwar wielu głosów. Zadziwował się i przyspieszył kroku. W mgłym świetle naftowej lampy zobaczył twarze kilku sąsiadów, m.in. Stupińskiego. Ludzie zaniepokojeni przybierającym wciąż gwałtownie poziomem wody zbiegli się po wiadomości. Musiał przecie coś w młynie słyszeć...

Byli to wszystko repatrianci zza Boga, Wśród nich kilku jeszcze osadników z poznańskiego i spod Warszawy. Zżyta już teraz gromada, że i na przykład by można było ją stawić. Osiedli tu wszyscy nad rzeką, bo i ziemia była łada i domy w porządku, nowe, zgrabne, a i ładnie było nad wodą i wygoda. Ale też żaden prócz może Gejgała, choć i ten nad Świtezią dawniej siedząc tylko jeziora znał zwyczaje - nie miał pojęcia bliższego o rzecznych narowach i niebezpieczeństwach. Tym bardziej zaniepokoił ich teraz gwałtowny przybór wody. Przypomnieli wszystkie opowiadania o powodziach, o stratach w ludziach, inwentarzu żywym, dobytku, o domach nawet, uniesionych przez szalejący żywioł. Coraz to któryś swoje do tych wspomnień dorzucał, a innych strach mocniejszy chwytał i zaraz dławił pod gardło.

Judwiczak powtórzył wieści zasłyszane i zaobserwowane w młynie. Wywarły one duże wrażenie. Dodatkowa zaś wiadomość o decyzji wyniesienia dobytku z chaty dopiero zbudziła niepokój, graniczący ze strachem i paniką.

W izbie wszczął się tumult. Jeden Stupiński trzeźwo myślący i spokojny jak zwykle, nie odzywał się wcale. Dopiero gdy się nieco uciszyło, zauważył swym niskim matowym głosem:

- Głupstwa gadacie. Jeszcze się nic nie stało. Trzeba być tylko na baczności. Gejgał mądrze zrobił, bo jeszcze pół metra wyżej, a woda zaleje jego dom. Potem niebezpiecznie jest Judwiczakowi i mnie. Reszta chyba może siedzieć w swoich domach spokojnie. Ot, jeśliby i co nawet, to jeszcze będzie dość czasu na ratunek.

Odsapnął, zmęczył się bowiem. Nigdy dużo nie mówił, a tu raptem tyle słów przyszło mu wypowiedzieć. Po chwili dorzucił jeszcze.

- Idźcie do domów. A ktoby miał chęć, niech pomoże nam z Judwiczakiem co cięższe i lepsze graty przenieść w bezpieczniejsze miejsce. Zostawimy u siebie to tylko, co w razie czego da się bez trudu chwycić do rąk.

Zebrani odetchnęli, że znalazł się ktoś, co zdolny był pokierować całą sprawą i wprowadzić dobry pomyślunek w ich rozstrachane nerwy. Porozchodzili się powoli.

Jednej tylko Judwiczakowej na płacz się zbierało. Stała przed piecem, coraz to oczy mokre od łez przecierając przybrudzonym fartuchem.

- Oto dola. Może człowiekowi dachu nad głową zabraknąć - chlipała pociągając co chwila nosem.

Judwiczak się zaperzył.

A ty stara, tylko beczeć umiesz kiej dziecko. A że dachu nad głową mieć nie będziesz, nieprawda. Budynek nowy, mocny, na solidnej podmurówce. Choćby woda tutaj nawet i doszła, domu nie zniesie. A żeby miała dojść, mnie się nie widzi. Ot, lepiej bierz się do roboty, zamiast mazgaić - dokończył.

A jednak woda doszła. Następnego dnia pod wieczór.

Pierwszego nieszczęście dotknęło Gejgała. Miał czucie, że jeszcze tej nocy, zaraz po rozmowie z Judwiczakiem, przewiózł i przeniósł swój dobytek do sąsiadów, których dom, stojący na górze zabezpieczał przed powodzią. Noc całą nie zmrużyli Gejgałowie oczu, ze strachem w sercu, z modlitwą na ustach wpatrując oczy w coraz bliżej podbiegającą wodę. Aż nad ranem, ledwo świt przerzedził nieco mrok, mocniejsza fala, pchnięta jeszcze powiewem wiatru, liznęła im stopy. Ta się jeszcze cofnęła, ale druga już została, a następne okrążyły powoli domostwo, kładąc się szeroką pomarszczoną taflą.

Dziesiątki mieszkańców wioski zgromadziły się opodal, z przerażeniem spoglądając w rosnącą siłę niszczycielską nieznanego dotąd żywiołu. Z zalanego podwórza Gejgałów przenieśli wzrok na spieniony wezbrany ponad pojęcie nurt rzeki. Tworzyły się na niej wiry różne, zakola wodnej piany, zmieszanej teraz z kępami słomy, kawałkami drzewa, szczątkami płotów, spływającymi z góry, z zalanych już tam terenów.

Kobiety chórem, zbielałymi wargami odmawiały modlitwy.

- Od powietrza, głodu, ognia, wody i wojny, zachowaj nas Panie!

Gejgał tylko na pozór spokojny, ze smutnym uśmiechem spoglądał na coraz głębiej osaczony przez wodę swój dom. Drzwi i okna pozapierał na głucho, ale szczelin przecie było aż nadto, by powódź wtargnęła do izby.

W pewnej chwili rozległ się krzyk chłopaka:

- Pies, pies płynął!

Gejgał spojrzał i zaklął. Zapomniał, że pies był uwiązany do budy. Zły był nawet przedtem na jego szczekanie i uporczywe skomlenie. Teraz już było za późno. Cała buda drewniana, wyschła na słońcu, unosiła się na wodzie, kołowała na fali, a potem spłynęła w stronę głównego nurtu. Na szczycie jej kurczowo uczepiony łapami, siedział psiak rudy, kudłaty, skomląc przeraźliwie.

Pod wieczór chata Gejgała do metra zalana była już woda. I wtedy też pierwsze języki wody liznęły obejście Judwiczaka. Woda podnosiła się jak gdyby wolniej. Napór nie był tak silny jak za dnia. Przed domem jak okiem sięgnąć rozpościerała się szeroka płaszczyzna wodna. Drugi brzeg majaczył niewyraźnie, tym bardziej, że zmrok wieczorny zaczął rozciągać swe panowanie nad ziemią. Krzewy wierzbowe nikły zupełnie pod wodą, z wyjątkiem kilku najwyższych, które smętnie chwiały wierzchołkami, zmywanymi co chwila przez gwałtowniejszą falę.

Męczące było oczekiwanie całonocne. Nad ranem woda zatopiła pierwszy stopień ganku, po którym wchodziło się do domu Judwiczaka. Tak spotkali mieszkańcy trzeci dzień powodzi.

I oto od południa woda poczęła ustępować. Z początku niechętnie, złoszcząc się, jak gdyby, próbując jeszcze z każdą mocniejszą falą rozszerzyć władanie. Cofnęła się o parę centymetrów, łapczywie trzymała się każdego wgłębienia, każdej dolinki. A potem ustępowała już szybciej, gwałtowniej, tak jak przedtem zagarniała teren pod swoją władzę. Zostawała po niej rozkisła, rozmiękła ziemia i szerokie kałuże, stojące w zagłębieniach nierównego gruntu.

Odetchnęli ludzie swobodniej.

Czwartego dnia ustąpiła już woda nawet i z Gejgałowego mieszkania. Brodziła w nim teraz cała rodzina, wiadrami i czerpakami wylewając wodę na zewnątrz. Nawet i pies po niesamowitej podróży na dachu budy nadleciał tego dnia skędyś wymęczony, zabłocony i wychudły, z dzwoniącym kawałkiem urwanego łańcucha u szyi. Uratował się jakoś.

Judwiczak następnego dnia, gdy już trochę podeschło, oglądał kawał ziemi, zorany jesienią pod zasiew wiosenny. Fala naniosła nań pełno śmiecia i błotnistego, szarego mułu.

Wziął właśnie szczyptę do ręki i przesiewał w palcach, lepiącą się od wilgoci, nie wiedząc, jak oceniać ten nieoczekiwany dar wody, gdy tak jak przed kilku tymi brzemiennymi w wydarzenia dniami, dosłyszał czyjeś kroki za sobą. Obejrzał się. Ostrożnie stawiając kroki po rozmiękłym gruncie zbliżał się ku niemu Gejgał. Zobaczył właśnie szczyptę mułu rzecznego w palcach sąsiada.

- Niech będzie pochwalony i Ale nawiozło wam ziemię. To lepsze od gnoju, dobre pod zboże. Nagroda rzeki za strach, któryśmy przeżyli.

- Na wieki wieków. Tak powiadacie? - zadziwował się Judwiczak.

- A jakże! - przytaknął rybak.

- Co tam u was? - Zagadnął znów Judwiczak mrużąc oczy od wiosennego słońca.

- Ano cóż! Błoto w chacie. To chyba ze dwie niedziele schło jeszcze będzie, tak namokło. Wilgoć i ziąb w mieszkaniu. Okna i drzwi bez przerwy trzymamy otwarte dla przewiewu. Bieda...

Coś tam musiał sobie pomyśleć Judwiczak, bo podrapał się w głowę, a potem pytająco spojrzał na sąsiada.

- A gdzie mieszkacie teraz?

- A u starego Grzmiela, ale tam ciasno, niewygoda, i nam, i jemu.

Judwiczak jeszcze raz przegarnął palcami po bujnej czuprynie. I wreszcie zdecydował się.

- Wiecie co - zagadnął - przenieście się do nas, jeśli nie wyschnie. U nas jest miejsce. Będzie wam dobrze. No jak, zgoda? - zapraszał. - Gdzie wy tam dacie rady, a tu będzie nam dobrze. No jak, przyjmiecie gościnę?

Gejgał chwilę spoglądał na niego otwartymi ustami. A potem wyciągnął gwałtownie rękę do sąsiada, a w oczach zaszkliło mu się coś niezwykłego. Uścisnęli dłonie.

- Dzięki wam. Nie zapomnę - wybąkał jeszcze rybak.

Obaj, wzruszeni, stali w milczeniu, spoglądając na rozjaśniony teraz słońcem popowodziowy krajobraz. Na tle rudawo-szarej warstwy naniesionego mułu zielonym tłem odbijały delikatne listki napitej do sytości cieszącej się teraz, bujnym ciepłem słonecznym uratowanej z topieli wierzbiny.

- Ot i poznaliśmy życie nad wodą! - zamruczał jeszcze Judwiczak.