Na wycieczce

Było to w Jaśle.

W dzień świąteczny, po nieszporach wybrał się starszy pan Gostwicki na wycieczkę, konno. Towarzyszył mu młody chłopak, stajenny, Pietrek.

Czas był piękny, drogi dobre, więc jakżeż nie skorzystać, zwłaszcza, gdy się jest miłośnikiem konnej jazdy. Na koniu, zdawało się zawsze panu Góstwickiemu, że mu lat ubywa, a przybywa sił. Gdy dosiadł wierzchowca, gdy odczuł w sobie jego radosny poryw w przestrzeń, a poza sobą wśród świstu wiatru w uszach gdy usłyszał rzeźwiące tętno, wówczas unosił się, upajał, rozkoszował.

Tak było i teraz...

Gdy tylko znaleźli się poza miastem, w otwartem polu, pan puścił się tęgim kłusem. Chłopak za nim... Pan w galop, chłopak też, lecz koń jego lichszy, coraz bardziej zostawał w tyle, wierzchowiec zaś pański rwał jak wicher.

Pruje... sadzi... płynie wśród obłoków kurzu.

Biały pył uliczny, niby matowa gaza rozwija się, kłębi, faluje, aż postać zeń się wyłania, straszna, złowroga, niemiła - postać długa, koścista, - szkielet bez serca, bez czucia... śmierć z kosą wyciągniętą naprzód. Goni za panem.

Dojrzały ją, zdaje się, drzewa stojące tu i ówdzie przy gościńcu, dojrzały ją łany i pola i wszystko ucieka wstecz, szybko, szybko i szepce przerażone:

- Śmierć, śmierć.

Ziemia aż drży i dudni:

- Śmierć, śmierć.

A z pod kopyt konia skrzą się iskry.

Już pokazały się pierwsze chaty pobliskiej wsi. Już wypadałoby zwolnić nieco biegu, gdy nagle, niewiadomo dlaczego, czy gdzie szpilka była w siodle, czy wewnętrznych boleści rumak dostał, dość że począł bić zadem, stawać dęba. Znak to, że chce zrzucić z siebie jeźdźca. Zeskoczył więc pan Gostwicki, ale tak nieszczęśliwie, że lewej nogi nie mógł wyrwać ze strzemion. Padł więc głową na ziemię, a koń porwał go i ciągnął za sobą.

Pan szarpie nogą, chce się uwolnić, a koń przestraszony bije tylnemi nogami w bok, podrzuca swym panem jak piłką, tłucze niemiłosiernie, kaleczy i rani śmiertelnie.

Już krew go zalała! Lecz żyje jeszcze! Jeszcze przytomny, szarpie nogą... jeszcze...

Wreszcie wyrwał ją i został na ziemi, a koń pobiegł wdal.

Śmierć zawisła w powietrzu. Zrobiła swoje.

Nadjechał Pietrek. Przybiegli ludzie ze wsi. Ratują pana. Robią co mogą. Głowę mu podnieśli, obmyli twarz, ręce, nacierają puls, przygniatają lekko pierś. Na nic wszystko. Trup i trup. Ani znaku życia.

Pietrek w płacz.

- O Jezu! co się to stało. Co ja teraz zrobię!? - I klęknął tuż obok i łka boleśnie.

Naraz zobaczy szkaplerz na obnażonych piersiach pana.

- Szkaplerz... o, to on wpisany do Matki Boskiej Karmelitańskiej a - to Ona go wyratuje!

I pochyla się nad panem, całuje szkaplerzną sukienkę Najświętszej Panienki i prawie do ust poddaje panu to westchnienie: - Matko Boska Cudowna ratuj mnie.

Poddaje raz, drugi, trzeci. Ludzie patrzą... Co z tego będzie? Cisza się zrobiła... a Pietrek, het powtarza: - Matko Boska Cudowna ratuj mnie.

I poruszyły się wtem wargi pańskie i wyszeptały cichusienko: - Matko Boska Cudowna ratuj mnie.

Ludzi aż dreszcz przeszedł, a Pietrek znowu tosamo...

I znowu pan powtórzył za nim. Pietrek jeszcze, zawzięty w ufności aż do skutku...

I otworzył pan oczy - pełnia w nich błagania i prośby i podniósł ręce, złożył je jak do modlitwy i głośno zawołał:

- Ratuj mię, ratuj!

Wróciło weń życie. Potęga i dobroć Marji wyswobodziła go z objęć śmierci!

Ludzie w płacz, w krzyk. Podnieceni, z niebywałą czułością wzięli pana na ręce. Każdy się ciśnie, każdy chce coś dopomóc jakąś przysługę oddać, a wszyscy Najświętszą Panienkę wielbią, wysławiają, podziwiają - jaka dobra, jaka litościwa, matka prawdziwa, matka łask wielkich. Cud uczyniła!

- O Marjo! O Marjo!

I zanieśli Pana do pierwszej chaty.

Pietrek ucieszony, dosiadł teraz konia i cwałem puścił się do miasta, by rodzinie pańskiej donieść o całem zajściu. Zanim wrócił, pan przyszedł zupełnie do siebie. Wstał, umył się, przebrał w czystą bieliznę, ofiarowaną mu przez gospodarzy, wdział ubranie wiejskie i płótniankę chłopską i ku ogólnej radości wyszedł przed dom, do ludzi, których tłumy zeszły się z całej wioski.

Już nie żył, już go docucić nie można było - przed chwilą dopiero i oto stoi zdrowy, silny. Jeszcze rany ma, guzy, sińce a wesoły, szczęśliwy, uśmiecha się i opowiada, jak to było, jak stracił przytomność i jak nagle obudził się z modlitwą na ustach do Królowej niebios. I pytał się, kto go ratował? Jak? A dowiedziawszy się o wszystkiem klęknął wzruszony, odsłonił pierś, ręką przycisnął szkaplerz do serca, potem go ucałował i wzniósłszy oczy w niebo rzekł:

- O Marjo dzięki Ci.

- Dzięki Ci, dzięki - powtórzyły tłumy wśród płaczu i uniesienia.

Przyjechał wreszcie Pietrek z powozem po pana. Przyjechał i młodszy pan Gostwicki i doktor. Strwożeni, niespokojni, pytają, co słychać z pacjentem, a pacjent w wiejskiej sukmanie staje przed nimi i wita się radośnie.

- Miło mi, żeście przyjechali, tylko pana doktora niepotrzebnie fatygowano. Już zło minęło! Ta Doktorka, na której prośby Wszechmoc Boża jest do usług, Niepokalana Najłaskawsza, Najlepsza, Ona mię wyrwała z kleszczy śmiertelnych. Jedźmy więc! Lecz nie do domu! Nie! Najpierw do Niej, do Karmelitów[1] przed Cudowny Obraz złożyć Jej dzięki powinniśmy i musimy. I Wam wszystkim tu zebranym z całego serca dziękuję. Bóg zapłać! Bóg zapłać stokrotny! Wy gospodarzu tej chaty jedźcie z nami; oddam wam zaraz bieliznę i ubranie. A Piotruś kochany weźmie mego konia, schwytanego winowajcę.

I pojechali...

* * *

Rycerzu Niepokalanej! Namiętności to rumak. Do grzechu ciężkiego niosą, ciągną. O śmierć duchową przyprawiają. Jakiż na nie środek? Umartwienie i modlitwa, szczególnie do Najświętszej Marji Panny. Umartwienie - nie narażać się niepotrzebnie, namiętności poskramiać. Modlitwa - bo kto się w pokusach modli, to niechce zgrzeszyć i dlatego się modli. A zgrzeszył i modli się, to chce z grzechu powstać. I powstanie! Marja to sprawi. Wspominaj często o tem gdzie potrzeba.


[1] Dzisiaj Ojców Karmlitów w Jaśle nie ma, a Cudowny Obraz - statua jest w Tarnowcu.