Na borówki

Gdym jechał ze Lwowa do Grodna, na którejś stacji przysiadło się do naszego wagonu kilkoro maleństwa z ko-szyczkami i dzbanuszkami: wszystko to na borówki.

"Na borówki - myślę sobie - więc pewnie rychło wysiądą!"

I nie tracąc czasu podsunąłem się do nowych gości i zapytuję o imiona, latka, rodziców itd. itd. Z krótkiego obcowania już poznałem, że dzieci naogół grzeczne i karnie

trzymane, boć i tu nie podróżowały luzem, lecz miały przewodnika, odpowiedzialnego za wszystko, może 14-letniego chłopczyka.

Ten naczelnik borówkowej wyprawy odwagą swą i szczerością zwrócił na siebie szczególniejszą mą uwagę, a ponieważ i nad swój wiek rozsądnie odpowiadał, więc go spytałem:

- Czy wielu u was prawosławnych? - O, jest dużo proszę księdza.

- Ale wyście wszystkie katolickie i polskie dzieci.

- On jest prawosławnym... ja prawosławny... - zaszczebiotały głosiki.

Prawosławnym był on przewodnik właśnie.

- Ja, proszę księdza - mówił czystą polszczyzną - choć nie katolik, jednak jestem Polakiem i po rosyjsku całkiem nawet nie umiem.

I teraz dopiero jął ze zdumiewającą iście bystrością tłumaczyć, że to i Polak przecie prawosławnym być może, jak naodwrót Rosjanin katolikiem. Opowiadał, że matka jego już jest katoliczką, ojciec jeszcze nie.

- I zapewne do wiary katolickiej matka mocno cię nakłania.

- Nie. Moi rodzice pozostawiają mi swobodę zupełną: mówią, abym się sam namyślił.

- A ty co?

- Jeszcze sam nie wiem. Tymczasem uważam to moje urodzenie się w prawosławnej wierze za nieszczęście... ale co ja temu winien?... Ja nie wiem... zależy... zobaczę, co dalej będzie!...

Mówił głosem tak ostrożnym i urywanym, jakby każde słowo wypowiedziane zaraz chciał cofnąć.

Nastało milczenie, którego nawet tak gwarliwa dzieciarnia przerwać nie śmiała.

- No i cóż dalej będzie - zapytałem półgłosem, przygarniając chłopca do siebie i spoglądając mu życzliwie w oczy.

On też patrzał spokojnie, choć lękliwie nieco, aż rzekł cicho:

- Już teraz powiem księdzu: mnie się prawosławna wiara całkiem nie podoba, ja częściej do kościoła, niż do cerkwi chodzę, lecz cóż, gdy słyszałem, że katolicy nie należą już do Kościoła Chrystusowego.

- A to dlaczego?

- Bo najwyższego zwierzchnika mają w Rzymie, a Pan Jezus przecie w Rzymie nie nauczał, ale w Palestynie.

- I prawosławni przecie nie mają zwierzchnika w ojczyźnie Pana Jezusa w Palestynie, lecz jedni w Petersburgu lub Moskwie, drudzy w Konstantynopolu, inni nawet w naszej Warszawie.

- Ale to wszystko bardziej już na Wschodzie, a Papież na Zachodzie.

Zdumiałem się bystrością chłopca - i zrozumiałem, że wyraźniej sprawę rozwiązać mu trzeba.

- Widzisz rzekłem - Pan Jezus nauczał na Wschodzie i tam również pozostawił swego następcę św. Piotra. "Tyś jest opoka, na tej opoce zbuduję Kościół mój..." - rzekł do niego. Lecz św. Piotr, skoro wespół z innymi Apostołami już tylu na Wschodzie do Chrystusa nawrócił, uznał za słuszne udać się na dalsze prace do samej stolicy ogromnego rzymskiego państwa, do Rzymu. I jak bardzo sam Pan Jezus był z tego zadowolony widzimy choćby stąd, że gdy chciał Piotr uciekać z tego miasta, zastąpił mu Pan Jezus drogę i okazał gotowość ofiarowania się po raz wtóry na męczarnie i śmierć już teraz w mieście Rzymie - i tym św. Piotra do powrotu nakłonił.

Chłopiec słuchał pilnie.

- Zapewne nie słyszałeś o tym jeszcze nigdy? - zapytałem.

- O! słyszałem i czytałem i wierzę, że tak naprawdę było. Ale myślę zarazem, że skoro św. Piotr w inne miejsce się przeniósł, tym samem namiestnikiem Pana Jezusa być przestał. Postradał władzę naczelną nad Kościołem!

- A jeśli urzędnik jakiś gdzieś odjedzie, czyliż nie pozostaje przy nim ta sama władza? Przyjeżdżają do niego, listy pisują, a on co do niego należy wszystko przecie załatwić może! Albo lepiej jeszcze: Czy nie słyszałeś, że monarchowie niekiedy stolice państw przenosili? Jesteś Polakiem, a u nas w Polsce już co najmniej trzecia stolica.

- Gniezno, Kraków i Warszawa - podchwycił skwapliwie, a to dlatego, że królowie z dworem tak kolejno miejsce stałego pobytu zmieniali...

Tymczasem pociąg zwalniał; ponieważ zaś już najbliższa stacja tak miłego towarzysza podróży odebrać mi miała, spieszyłem z zaznaczaniem szeregu łatwiejszych do zrozumienia różnic między prawosławiem a katolicyzmem - a już na odchodne, gdy chłopiec słodko i jakby o coś prosząc w oczy mi patrzał, podałem mu obrazek Matki Bożej:

Módl się do Matki Najśw., a Ona ci dopomoże - rzekłem.

Na stacji całe to drobne grono opuściło nasz wagon i już biegło do ciemnego lasu. Jeden chłopiec pozostał jeno wtyle i oglądał się raz po raz, jakby kogoś czekał.

To mój mały prawosławny: miał już dość cienia, teraz łaknął światła!