Przyszła Maciejowa raniuśko do kościoła, pusta była jeszcze nawa, babka jeno stara, kulejąca krzątała się, zamiatała, sypała mokre trociny na kamień posadzki i mruczała półgłośnie różaniec.
Weszła sobie Maciejowa do bocznej kaplicy, uklękła w progu, pokłoniła się Mateczte Najświętszej do ziemi prawie.
Przez kolorowe witraże słońce rzucało tysiące barw, kaplica była jak ze złota i purpury, jakaś inna jak zazwyczaj, świąteczna, niedzielna.
Maciejowa całe życie chadzała tu co niedzielę, klęczała tu dzieckiem wszystkiego ciekawem, młodą, urodną dziewczyną, matką dzieciątka oczekującą i oto teraz staruszeczką do ziemi zgiętą. Tu przynosiła swoje radości, swoje zmartwienia, tu dziękowała i prosiła, a teraz przyszła się pożegnać z tą swoją Opiekunką najdroższą, co na całe jej życie patrzyła zawsze jednako cicho, łaskawie uśmiechnięta - bo do szpitala szła Maciejowa i coś jej mówiło w głębi duszy, że to już ostatni raz...
Szczęśliwa była, że nikogo w kościele nie ma, że sobie jest tak sama, z Matką Boską jeno.
Więc podeszła bliżej, pudsunęła się do ołtarza i drżące, zwiędłe usta przytuliła do skraju sukienki. Ze starych, w pół oślepłych oczu płynęły łzy:
- O mojaś Ty, Matko Boża kochana, o mojeś Ty jasności różane, patrzyłaś Ty na caluśkie moje życie, w biedzie do Ciebie przychodziłam i w płakaniu, a Tyś zawsze ukoiła, zawsze myśl dobrą zesłała. Przychodziłam do ciebie w radości, jako dziecko do matki, zdawało mi się, że ta moja radość jakaś jaśniejsza się staje, większa. Przychodziłam do Ciebie z sercem ufnym, miłującem, a Tyś zawsze przytuliła, ogrzała Twoim uśmiechem. I oto muszę iść, kości stare do ziemi się już proszą. Nie będę tu już do Ciebie przychodzić, jasności moja...
Nie będę... czas mi już, czas...
I Maciejowa przycisnęła usta drżące, zwiędłe, starcze do ręki przytrzymującej Dzieciątko, żegnała się, jak z przyjaciółką, jak z matką umiłowaną. Straciła męża, dzieci, a przecież żadne rozstanie nie było jej tak ciężkim , jak to teraz.
Lęk w niej był i smutek, tęsknota i niepokój i ból, z jakim człowiek życie żegna.
I nagle zdało się jej, że kaplica rozbłysła blaskiem, rozkołysała się muzyką cichą wnikliwą, co głąb serca przejmuje szczęściem bezkreśnem, zapachły kwiaty, jak na łące podleśnej w dzień letni...
A z ram obrazu chyliła się ku niej słodka, jasna, miłościwa twarzyczka Madonny.
Zniknął lęk, ból, zostało jeno zachwycenie bezsłowne.
A przestrzenią wionął szept:
Chociaż nie przyjdziesz ty do mnie, to ja będę w tobie. Nie lękaj się. Nie zostawiam tych, co mnie wiernie służyli, samotnymi w ostatniej godzinie. Teraz ja przyjdę do ciebie, duszo kochana...
Śniła?...
Widziała?...
Zgasły promienie, woń się rozwiała, nieruchoma, jak zawsze, piastowała Madonna Dzieciątko Boże.
I jeno w duszy Maciejowej ukojenie było, nadzieja, radość.
I jeno w duszy Maciejowej szczęście i ufność zajęło miejsce bólu.
Umierała Maciejowa w cichej szpitalnej sali, w obcej białej sali, wśród obcych, nieznanych twarzy, zastawiono ją parawanem, czekała śmierci.
Ksiądz odszedł, odeszła siostra...
Maciejowa czekała śmierci i ogarnął ją lęk...
A oto nagle parawan zniknął, rozwiał się, zniknęły białe ściany, oczy Maciejowej dojrzały znane wnętrze kaplicy, och tak wyraźnie widziała świece u ołtarza i białe pęki róż, a ram z obrazu wychylała się Matka Boża, słodka, łaskawa, bezmiernie miłościwa, szła ku niej w blasku, w muzyce, w woni kwietnej, wyciągała ku niej biała rękę, co Dzieciątko podtrzymywała.
O, Matko Boża!
Krzyk szczęściem nabrzmiały, zajrzała siostra za parawan i ujrzała oczy chorej promienne i posłyszała szept ostatni:
Przyszła... przyszła...
Któżby wyrazić potrafił miłość, z jaką Maryja czuwa nad nami, wśród wszelkiego rodzaju bied naszych?
Św. Alfons Liguori