Misjonarz trędowatych

(Dokończenie)

Płynęły więc jałmużny i z początkiem 1902 roku dorosły już do sumy kilkudziesięciu tysięcy franków, z którymi można było myśleć o zaczęciu budowy. O. Beyzym, jak sam się wyraża, cierpiał męki Tantala, żeby do dzieła móc przystąpić, gdy niespodziewanie zaczęły powstawać różne trudności. Robotnik i materiał drożał, więc pierwotne obliczenia pokazały się za niskie; obietnice pomocy ze strony rządu zawodziły przede wszystkim zaś nie można było w okolicy Tananariwy uzyskać żadnego miejsca pod budowę. Wobec tego, jesienią wspomnianego roku zadecydowali zwierzchnicy Misji, żeby wziąć się do dzieła o 400 prawie kilometrów na południe, koło miejscowości Fianarantsoa, gdzie posiadano kawał własnego gruntu i na nim małe schronisko dla trędowatych w Maranie.

Wybiła więc godzina rozstania się z "czarnymi pisklętami" z Ambahiwuraku. Nieopisany jęk i płacz zapanował w całej gromadzie trędowatych na wiadomość, że ukochany Ojciec ma ich opuścić i że ich czeka gorzki los rządowego schroniska. Ojciec pocieszał, jak mógł i umiał, ale nie wiele to pomogło, bo, kiedy po kilku tygodniach przygotowań puszczał się już w drogę, chorzy biegli za nim, czepiali się jego rąk i ubrania, błagali, by pozostał. I sam Misjonarz płakał jak małe dziecko. Ponieważ jednak chodziło o większe dobro samych biedaków, polecił ich tylko Bogu i Matce Najświętszej, a potem sam i pieszo skierował się na południe.

Droga była nie tylko długa, ale trudna i niebezpieczna, bo wiodła przez góry i skały oraz strumienie wezbrane z powodu deszczowej pory, a do tego dokuczała Ojcu i febra, i ciężka plaga tzw. pcheł afrykańskich, które, wżerając się głęboko pod skórę, wywołują bolesne i trudne do zagojenia rany. Nawiasem mówiąc, na to ostatnie niedomaganie nie ma innej rady, jak wycinanie całych kawałków skóry aż do żywego ciała, co zwykle przeprowadzał O. Beyzym, posługując się ostrzem własnego scyzoryka.

Przybywszy jednak na miejsce, doznał pewnej pociechy, bo grunt pokazał się do budowy odpowiedni, o wodę i drzewo nie było trudno, więc przy pomocy jednego brata zakonnego z Misji, w styczniu r. 1903 rozpoczął robotę na dobre.

Jakby nowe życie wstąpiło w naszego Misjonarza. Zawsze miał i pociąg, i istotny talent do różnej majsterki, a teraz dodawała mu bodźca nadzieja, że swoich ukochanych biedaków będzie mógł otoczyć należytą opieką. Osiadł na razie przy małym schronisku w Maranie, ale plac pod budowę obrał o kilometr dalej, w miejscowości zwanej Ambatovora, gdzie zaś całymi dniami przebywał na nieustannej i bardzo twardej pracy.

Na podstawie zdobytych dotąd doświadczeń, zrobił dokładny a bardzo praktyczny plan całej budowy. Żeby jednak ten plan przeprowadzić, trzeba było pokonać wiele trudności. Musiało się zniwelować całe wzgórze, przeszkadzające rozmieszczeniu budynków, z przeciwnej strony trzeba było się zabezpieczyć od częstego w tych okolicach obsuwania się gór, wstrząsających niezmiernie gwałtownymi burzami. Cały grunt pod ogród wymagał wyrównania i usunięcia ogromnych głazów. Nic więc dziwnego, że praca postępowała dużo wolniej, niż O. Beyzym sobie życzył. Różne rzeczy potrzebne do budowy, jak blachę na dachy, szkło, rury wodociągowe i rozmaite przyrządy oraz naczynia trzeba było nadto sprowadzać aż z Europy, a potem przenosić je z portów na plecach całych oddziałów tragarzy. Na domiar złego, w południowych prowincjach wybuchło powstanie Malgaszów, oburzonych okrucieństwem władz francuskich, a w bliskim znów sąsiedztwie rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania za złotem, które odciągały O. Beyzymowi całą prawie siłę roboczą.

Mimo to donosi on w połowie roku 1905, że wszystkie budynki są już pod dachem, ale że na zewnątrz i wewnątrz zostaje jeszcze dużo pracy. Nie posiada się więc z wdzięczności dla Matki Najśw. i z tym większą ufnością poleca Jej każdy szczegół swych dalszych zamierzeń.

Z początkiem roku 1906 pisze, że "kościół, jak mam w Bogu nadzieję, będzie wcale nieźle wyglądał" oraz, że "powoli zakładają się i ogrody". Dwa lata później już i wodociągi doprowadzają wodę do nowego schroniska z kilometrowej odległości, a dwie sikawki ręczne, przysłane z Krakowa, zabezpieczają roślinność od suszy letniej pory.

Tak więc dźwigało i wykończało się wszystko powoli, bo nie dało się inaczej, ale za to gruntownie. A tymczasem już od 1901 r. po trochu napływały z północy dawne pisklęta O. Beyzyma z Ambahiwuraku. Swoimi bosymi, często poranionymi nogami, podejmowali chorzy tę niesłychanie trudną, czterystokilometrową podróż, nie mogąc, jako trędowaci, liczyć na żadną gościnność po drodze, byle tylko dostać się znów pod opiekę swojego Ojca. Ten ich przyjmował, często ze łzami wzruszenia i opatrywał, jak się dało, ale do nowego schroniska nie wpuszczał. Znając dobrze niechlujstwo i zupełny prymityw Malgaszów,

nie chciał nowego domu otworzyć, ażby wszystko było zupełnie gotowe i w karby pewnego ładu oraz regulaminu ujęte.

Najważniejszym punktem tego regulaminu miało być zupełne oddzielenie mężczyzn od kobiet, co przy tych naturach pierwotnych, niezmiernie skłonnych do rozpusty, dawało jedyną rękojmię chrześcijańskiej czystości obyczajów.

Tymczasem przybywali i pomocnicy. Najpierw na czas jakiś potem na stałe, zjawił się ks. dr Loiselet a zaglądał i ks. dr Deces T.J., nadto przybyła domowi nieoceniona podpora w osobie zacnych, pełnych poświęcenia trzech Sióstr z francuskiego Zgromadzenia misyjnego.

Dzieło więc dobiegało do końca. Już na każdego chorego - miało ich być 140 - czekało osobne łóżko z siennikiem, przy każdym łóżku na stoliku nocnym obrazek Matki Bożej Częstochowskiej, była numerowana bielizna do zmiany i ubrania szpitalne, był sprzęt kuchenny i stołowy, były wanny do kąpieli i lekarskie oraz opatrunkowe środki, był nawet wielki zegar, mający utrzymywać porządek w całym zakładzie. O. Beyzym upiększał wszelkimi siłami i kościół: jak sam wyrzeźbił piękną ramę na obraz w ołtarzu swej Częstochowskiej Pani, tak teraz zawzięcie złocił tabernakulum pozłotką sprowadzoną z Paryża. Ogrody, spacerowy i warzywny, nabierały także kulturalnego wyglądu.

Nareszcie 16 sierpnia 1911 roku otwarły się drzwi zakładu dla gromadki - na razie 25 - chorych, dopiero co nieszczęśliwych, teraz olśnionych i zachwyconych wszystkim, co ujrzeli i o czym śnić nigdy nie mogli. Nie wierzyli sami sobie, że zamiast swego "lambo" będą mieli ubrania, jak "Wazahy" (Europejczycy), że będą sypiać w łóżkach i jadać przy stole, że będzie wszędzie jasno i schludnie, że miłosierne dłonie przyjdą im w każdej biedzie z pomocą.

A O. Beyzym? On nieomal płakał z radości, ale zapewniał wszystkich, że on tu nic nie zrobił i nie ma najmniejszej zasługi, bo od początku do końca wszystkiego dokonała tylko Matka Najświętsza. Toteż przed Nią był nieomal w ekstazie podzięki i pragnął całym sercem odpłacić się Jej za hojność nową, jeszcze większą ofiarą.

Już od wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej ulatywały nieraz myśli O. Beyzyma daleko za Madagaskar, do innej wyspy, na dalekim północnym Wschodzie. Świeżo wpadły mu jeszcze do rąk zapiski pracującego tam przez czas jakiś kapłana Polaka. Otóż zaczęło mu się zdawać, czy to, że Matka Najświętsza wzywa go na to pole pracy, czy też, że mógłby Jej odpłacić tą nową ofiarą dotychczasowe dobrodziejstwa. A przy tym - dziwne zagadki dusz świętych - ten człowiek, który prócz wszystkich wyrzeczeń i niezmordowanej pracy misjonarskiej u trędowatych prowadził życie niezmiernie umartwione w biczowaniach, codziennych postach, twardym łożu i całkowitym zaparciu, miał wrażenie, że dopiero teraz musi zacząć pokutować za grzechy. "Bo pojmuje ojciec, w jakim ja jestem położeniu - tak pisał do swego powiernika i opiekuna, O. Czermińskiego - lat przybywa, grzechów huk, a tu zasług ani na zaprószenie oka!" Zdawało mu się więc, że, skoro u trędowatych jest już niepotrzebny, bo nowy szpital jest już na dobrej drodze, powinien tych zasług szukać w pracy na dalekim Sachalinie. Na darmo ostrzegały go podejrzane plamy na plecach, że zbliża się już ten koniec, na jaki ofiarował się od początku: Matka Boża, powtarzał sobie, potrafi i od trądu uleczyć.

Nie ma wątpliwości, że te heroiczne zamysły miłe były Bogu i Panience Najświętszej, ale mówiono w niebie te słowa Apokalipsy: "Czas im już, by odpoczęli od prac swoich". Zdrowie Sługi Bożego, dotąd silne, ale zachwiane nadmierną pracą, twardym umartwieniem, częstymi atakami febry i posuwającym się wiekiem, uległo wreszcie zarazie. Od końca 1911 roku trąd zaczął rozwijać się szybko i wnet zamienił biedne, wychudłe plecy i biodra na jedną, bolesną ranę. Póki tylko mógł, nie poddawał się żołnierz Boży cierpieniom, jeszcze pracował, spowiadał, mozolił się z francuskim językiem, by mówić egzorty i dawać rekolekcje swym zakonnicom, ale wreszcie choroba powaliła go na łoże, które tylko przez ostatnich piętnaście dni pozwolił nieco większą wygodą opatrzyć.

Nadchodził więc koniec, pod pewnym względem bardzo ciężki, pod innym opromieniony pociechą. Zakład, w który włożył nieprawdopodobne wysiłki lat dziesięciu, szedł wzorowo: wśród chorych panowała gorąca pobożność i wysoka nieraz cnota; Matka Boża dawała często wyraźne dowody Swej opieki, jak np. kiedy po czterech latach zupełnej ślepoty, przywróciła, wyjedzone trądem oczy Józefowi Rainilaiwao, jednemu z najzacniejszych mieszkańców Ambatuvory.

Od sierpnia 1912 roku stan chorego bardzo się pogorszył. Cierpiał ogromnie, ale był zawsze tak dobry i miły dla wszystkich, że uważano sobie za łaskę, móc mu usługiwać. Ustawicznie był połączony z Bogiem, chociaż do końca zajmował się schroniskiem i dopytywał się o chorych. O każdej godzinie dnia i nocy widziało się wargi jego poruszające się modlitwą, a co chwila szeptał półgłosem: O Jezu, Jezu, zmiłuj się nade mną! O Domina mea (o Pani moja), wołał do swej ukochanej Matki w niebie. Sądził, że będzie długo bardzo siedział w czyśćcu i tym się tylko trapił, że tam nie będzie widział Matki Najświętszej.

Nareszcie 2 października, zaraz po szóstej rano, spokojnie oddał Bogu swą czystą, bohaterską duszę. Wierny sługa pracował i cierpiał mężnie do samego ostatka: wyschłe jak szkielet i okryte ranami ciało jego było wymownym dowodem potęgi ducha, który w tym zniszczonym organizmie toczył do końca zwycięską walkę.

Wśród trędowatych wybuchł ogólny płacz na wieść o zgonie ukochanego Ojca. Zwłoki jego obsypali liliami i przenieśli do chóru swego kościoła, a w głowach trumny ustawili obraz tej Częstochowskiej Królowej, która była umiłowaniem jego serca i opiekunką jego życia. Potem sami wykopali grób na cmentarzu i złożyli go w ziemi, z żywą wiarą, że dusza jego pamiętać o nich będzie w niebie. Toteż przychodzili codziennie do tej mogiły, nie za niego, ale do niego śląc modlitwy. Dopóki żyło to pokolenie trędowatych, które na sobie doznało czułego ciepła jego miłości, grób Sługi Bożego był zawsze okryty kwiatami i otoczony wieńcem pobożnych.

Ale nie tylko na Madagaskarze żyła pamięć Bohatera. Gdy po dalekiej Ojczyźnie jego, po tej umiłowanej Polsce, do której nigdy tęsknić nie przestał rozeszła się wieść o jego zgonie, w wielu sercach, które znały go z prześlicznych listów, obudziła się nadzieja, że Bóg zechce uwielbić tego wiernego Sługę, który posunął miłość chrześcijańską aż do ostatnich granic zaparcia. I były już dość wyraźne dowody, że wiele może przyczyna Jego u Boga. Jeżeli więc stanie się to, czego ze wszech miar życzyć sobie można, że z ufnych i kochających serc popłyną do O. Beyzyma liczne a gorące prośby, jest wszelka nadzieja, że powitamy go kiedyś na ołtarzach jako jedną z jasnych gwiazd, świecących na niebie Kościoła.