Miłośnik Ukrzyżowanego

Sylwetki katolickie 23

Zbyszko Batog

Od maleńkości kochał Ukrzyżowanego. Pytał matki, dlaczego Jezusa przybito do krzyża, i prosił ją często, by mu śpiewała: "Wisi na krzyżu". Po małej buzi spływały wtedy krople łez, a w duszyczce wzrastało obrzydzenie do grzechu, za który Pan Jezus tak strasznie cierpiał. Do dziś zachowały się krzyżyki, zmajstrowane dziecięcą ręką Zbyszka. W okresie gimnazjalnym widziano go nieraz w kościołach Poznania, jak samotnie odprawiał Drogę Krzyżową.

Zbyszko Batog już jako mały chłopiec marzył o tym, by zostać kapłanem. Dobre i szlachetne jego serce chciało się całe poświęcić dla Boga i bliźnich. Zapatrzył się na ks. S. Streicha gorliwego kapłana i przyjaciela Batogów, który padł w kościele, zabity przez bezbożnika. I jemu uśmiechał się los misjonarza - męczennika. Jako członek Papieskiego Dzieła Dziecięctwa Jezusowego zbierał gorliwie składki na misje, aby "jak najwięcej nawrócić Murzynków". Z miłości dla Jezusa i biednych dzieci, rozdawał im w szkole śniadania, różne przybory szkolne i niejedną rzecz z odzieży, które wyprosił od matki.

Szczególnym pięknem zajaśniała jego dusza, gdy w 8 roku życia przyjął Pierwszą Komunię Św., a w 11 roku wraz z rodziną wstąpił do Milicji Niepokalanej. Wczesnym rankiem mimo zimna czy deszczu spieszył na Mszę św. w czasie której komunikował, po tem, zjadłszy śniadanie, udawał się dc gimnazjum im. Paderewskiego. Lubili go profesorowie i koledzy, bo był nie tylko pracowity i zdolny, utalentowany wszechstronnie w sztuce, ale też nadzwyczaj grzeczny, usłużny i anielsko skromny. W dom rodzinny wnosił zawsze swą pogodę. Szczery, serdeczny i posłuszny względem rodziców, dla rodzeństwa był aniołem stróżem. Gdy wybuchła wojna, by przyjść rodzinie z pomocą, podjął się zawodu malarza. Pracował dużo, ponad 12 godzin dziennie, a mimo to, wróciwszy do domu, nigdy nie narzekał i dla wszystkich miał ciepłe słowo.

W nocy 22 sierpnia 1940 r. gestapowcy wyciągnęli Zbyszka z łóżka i zawiedli w lochy Fortu VII. Szesnastoletni chłopak stał się męczennikiem za Ojczyznę. W obozach - w Wronkach i Zwikau - dawano mu ciężką pracą i bito okrutnie, a on jeszcze więcej się umartwiał, oddając swe głodowe porcje kolegom. Dla nich stał się jakby kapłanem - pocieszał ich, krzepił na duszy, opowiadał im o Bogu i Niepokalanej, nawracał. Jeden z kolegów pisze do państwa Batogów: "Nieraz wachmani widzieli go jak się modlił, to go za to mocno bili, a co najgorsze zamknęli go do ciemnicy, gdzie musiał leżeć na gołym cemencie". Gruźlica żarła mu już płuca. Pisze stąd sam do matki, że ciężki dźwiga krzyż, ale idzie śladem Chrystusowym i dumny jest, iż może być oblubieńcem Jezusa na krzyżu. Tęskni tylko za Komunią św. i prosi matkę, by go ofiarowała Bogu na dobrego kapłana.

Zamiast prymicji złożył sam z siebie całopalną ofiarę w 1942 r. w dniu, w którym przewieziono go do Mauthausen. Musiał stać z kolegami nagi na 30-stopniowym mrozie, podczas gdy kaci oblewali ich zimną wodą. Padł martwy, a wkrótce dym z -komina krematorium zaniósł do Poznania wieść o zgonie młodego męczennika.