Mąż sprawiedliwy
Rycerz Niepokalanej 2/1950, grafika do artykułu:Mąż sprawiedliwy , s. 75

Zamiast do Krystyny list do Tadeusza

O możliwościach osiągnięcia świętości w małżeństwie

Mój Drogi!

Twoje odezwanie się sprawiło mi niepospolitą radość. Choć list Twój nie jest pozbawiony pewnej, wyraźnie zamierzonej - acz dobrodusznej - zjadliwości. Niemniej wielką przyjemnością jest stwierdzić, że nie tylko takie poważne dziewczęta, jak Krystyna, interesują się sprawą możliwości osiągnięcia świętości w małżeństwie, lecz i takie szałaputy, jak Ty Ale, przepraszam Ciebie. Zastrzegasz iż chodzi Ci o to "co wprawdzie wy nazywacie świętością" ale co ja bym nazwał zrobieniem ze swego życia czegoś pełnowartościowego, zwartego, jednym słowem morowego, co będzie miało jakieś znaczenie, jakieś prawo do trwania w czasie i w wieczności. No, definicja - owszem, owszem! Mnie się osobiście podoba, choć nie bardzo wiem czy podpisałby się pod nią moralista lub teolog. Niemniej jednak wydaje mi się, że sprowadzona do podstawowych przesłanek, nie różni się ona zbytnio od oficjalnych określeń świętości. Ale przystąpmy do rzeczy. Bo mam wiele z Tobą do pogadania, a czasu i miejsca mało.

Otóż list Twój jest niedwuznacznie polemiczny i krytyczny. Jeszcze jeden powód do wdzięczności z mojej strony. W jednym z listów do Krystyny wygłosiłem pochwałę krytyki. Twój zaś list spełnia w stu procentach postulaty w tej pochwale zawarte. Z jednej strony rzuca wcale pokaźny snop światła na pewne bynajmniej niepoślednie postacie zagadnienia, z drugiej zaś strony zawiera w sam raz tyle błędów, ile mi ich potrzeba, dla obrony moich pozycji.

Zarzuty Twoje dadzą się sprowadzić do trzech zasadniczych punktów:

1) że traktuję sprawę zbyt "odgórnie", a lepiej by było, gdybym - czerpiąc z zasobu własnego, dość już wiekowego doświadczenia - udzielił Wam, młodym, kilku praktycznych recept na wybór takiej żony lub takiego męża, który by mógł zagwarantować Wam, choćby do pewnego stopnia możność przeżycia z nią lub nim szlachetnego i pełnowartościowego życia, czyli - pozwól, że określę to po swojemu - możliwość osiągnięcia świętości;

2) że jednak z tą możliwością osiągnięcia świętości w małżeństwie musi być coś nie w porządku, jeśli w ciągu tylu wieków - tak nikłą rzeczywiście ilość małżonków uznał Kościół za godnych wyniesienia na ołtarze; i że nie bardzo widzisz dlaczego to nasza epoka miałaby się okazać bardziej od innych sprzyjająca rozkwitowi świętości małżeńskiej;

3) że, niestety, rozglądając się dookoła siebie, nie widzisz panien, zdolnych wzbudzić wiarę w możliwość przeżycia z którąkolwiek z nich świętobliwego życia.

Otóż, mój Drogi, ponieważ wydaje mi się, iż punkty 1 i 3 merytorycznie zazębiają się o siebie, przeto pozwolisz, że potraktuję je razem i to na zakończenie. Na razie atakuję punkt 2.

I tu zacznę od ojcowskiego załamania rąk. O święta niewinności! Trzebaż to mieć dwadzieścia lat, albo mało co więcej, aby do tego stopnia nie brać w rachubę przeszłości, bardzo niedalekiej, a której wielowiekowe trwanie załamało się u progu, częściowo nawet na oczach Waszego pokolenia. Jej echa - na szczęście już bardzo rzadkie - snują się jeszcze i dziś tu i ówdzie A to, co charakteryzowało tę przeszłość - jeśli chodzi o dziedzinę małżeństwa - to fakt, iż zawieranie małżeństw było tylko w bardzo znikomym procencie wynikiem wolnego wyboru obu zainteresowanych stron. W przygniatającej ilości wypadków,

o dozgonnym związku dwojga młodych, decydowały względy nie mające nic wspólnego z miłością, a tym bardziej z wolnością. Decydowały względy majątkowe, rodzinne, społeczne, klasowe, krótko mówiąc, wszelkiego rodzaju odmiany tego - na szczęście już dziś ledwie zipiącego - potwora, któremu na imię konwenans. Konwenans, czyli coś, co dogadza wygodzie i minimalizmowi No, i decydowała też wola rodziców, czytaj w wielu wypadkach: ich "widzi mi się". Daleka ode mnie myśl uchybienia w jakimkolwiek bądź stopniu autorytetowi czwartego przykazania. Ale wyznam, iż zdarza mi się często wzdychać do Pana Boga za niektóre na pewno pokutujące dusze rodzicielskie, które sobie tak niefrasobliwie uzurpowały prawo frymarcenia tym autorytetem i nadużywania go w celach nie mających nic wspólnego ze zbawieniem wiecznym ich dzieci, a z upartym zapominaniem o tych słowach Chrystusowych "iż opuści człowiek ojca i matkę, a połączy się z żoną swoją". Nie jest bowiem rzeczą ojca i matki rozstrzygać o tych dwu najbardziej zasadniczych sprawach w życiu ich dzieci: o wyborze zawodu i o wyborze współmałżonka. Powinnością rodziców było, jest i będzie wychować swe dzieci w taki sposób, dawać im takie przykłady, stworzyć taką atmosferę rodzinną i takie zasady wszczepić, aby jak przyjdzie co do czego - umiały one same wybrać dla siebie możliwie najtrafniej, niezależnie od tego, czy się to rodzicem w danej chwili będzie podobało lub nie. Zresztą, co tu dużo mówić. Wystarczy znajomość literatury owych wielu wieków, wszelkiej literatury, od największych arcydzieł, jak "Romeo i Julia" Shakespeare’a aż do takich szmir, jak nasza "Trędowata" - aby się przekonać, jak to z tym wszystkim było. W dodatku spory odsetek małżeństw tzw. z "miłości", będąc wówczas przeważnie wyrazem protestu przeciwko takiemu stanowi rzeczy, było częstokroć ze strony młodych raczej kwestią przeforsowania za wszelką cenę jakiejś gwałtownej, a więc mało przemyślanej zachcianki, niżeli owocem trafnego i dojrzałego wyboru. Toteż ilość małżeństw zawieranych pod znakiem nieskrępowanego, głębokiego i naprawdę poważnego uczucia była tak znikoma, iż prawie że niedostrzegalna.

Inna rzecz, iż wiele małżeństw, zawieranych z konwenansu, okazywało się jednak w końcu jakoś dobranymi i tworzyły dobre i zdrowe rodziny. Inna rzecz również, iż przez to samo, że wtłaczały człowieka w warunki wymagające ustawicznego wyrzeczenia się siebie - małżeństwa takie sprzyjały częstokroć rozwojowi cnót heroicznych. Nie o to nam jednak w tej chwili idzie. Idzie nam o to, iż Wy - na całe Wasze szczęście - żyjecie w czasach, w których znikło bezpowrotnie zjawisko "posażnej panny" i , majętnego konkurenta", i w których pojęcie "łowcy posagowego" kojarzy się raczej z operetką niż rzeczywistością. A rodzice Waszego pokolenia wpadli raczej w krańcowość przeciwną tej, nad którą biadaliśmy powyżej. Zamiast w czymkolwiek krępować Waszą swobodę, nie zawsze poczuwają się do odpowiedzialności za użytek, jaki z niej zrobicie, Niemniej przez to samo wolność wyboru leży już całkowicie w ręku młodych, i właśnie dlatego da się na serio mówić z Wami nie o tym, jak to można w ramach narzuconego małżeństwa ocalić swe prawo do świętości, ale jak należy przygotować się do niego, tak aby Wam do tej świętości dopomogło. Małżeństwo, które Wy zawierać będziecie, po dokonaniu wyboru pod impulsem Waszego własnego twórczego kontaktu z natchnieniami Ducha Św[iętego], a nie pod naciskiem doczesnych, kupieckich kalkulacji, będą miały prawo do legitymowania się słowami: "Co Bóg złączył, człowiek tedy niechaj nie rozłącza".

I tu automatycznie nawiązać możemy do punktów 1 i 3 Twoich zarzutów. Gdyż właśnie wzgląd na tę Waszą osobista odpowiedzialność dyktuje mi podejście do sprawy - jak to nazywasz - "odgórnie", a - jak ja bym to nazwał od wewnątrz, to znaczy od strony tego, abyście Wy sami stali się po Bożemu gotowi do potraktowania sprawy Waszego przyszłego małżeństwa pod kątem widzenia woli Bożej i świętości, a nie pod znakiem przypadkowości i chwilowej niepogłębionej zachcianki. Bo widzisz, w tym właśnie leży cały punkt ciężkości zagadnienia: w Was samych, nie zaś w żadnych receptach na wybór żony czy męża. Małżeństwo było, jest i pozostanie zawsze loterią w sensie możności przewidzenia, jakim naprawdę jest lub będzie ten drugi, którego wybieracie. Panna, dziś niepokojąca swa swobodą, temperamentem może pod wpływem miłości do szlachetnego mężczyzny, pod wpływem macierzyństwa i odpowiedzialności za rodzinę, okazać się dzielną, wartościową jednostką o wszystkich zaletach niewiasty ewangelicznej. Panna, dziś wzorowa i urocza, może załamać się pod brzemieniem ciężarów fizycznych i moralnych, jakie nakłada małżeństwo i może stać się histeryczką lub megerą. Istniejące dziś poradnie eugeniczne i przedmałżeńskie mogą Was poinformować, jak należy wybrać żonę zdrową i dające porękę siły i odporności. Ala i one nie mogą Wam zagwarantować, że narzeczona dziś tryskająca zdrowiem, nie ulegnie, już jako żona, jakiemuś wypadkowi, który żąda od męża ofiar najwyższych, zamieniając czułego kochanka w dozgonnego opiekuna i pielęgniarza.

To wszystko nie znaczy jednak, abyście nie mieli starać się o zapewnienie sobie z góry wszystkich szans fizycznych i moralnych, i pozostawić całą sprawę ślepemu trafowi. Pochopne branie na siebie zbyt wielkich trudności w nadziei, że "się jakoś da radę" jest wyrazem krótkowzrocznej dufności i braku pokory, a takich Pan Bóg nie wspomaga Swą łaską, tak jak pomaga nieść ciężary, które On Sam nam nakłada. Jeśli zaś przestawimy zwrotnicę już całkowicie na sprawę osiągnięcia świętości w małżeństwie, niezależnie od tego czy będzie lub nie będzie towarzyszyło mu szczęście doczesne, to musimy stwierdzić, iż ta postać zagadnienia jest absolutnie niezależna od wszystkich niespodzianek przyszłości a zależna tylko od Was samych. Gdyż zarówno dobrane małżeństwo, w którym małżonkowie wspierają się wzajemnie na Bożej drodze ku świętości, jak i małżeństwo, które mimo wszystkich przygotowań zewnętrznych i wewnętrznych - okaże się jednak pomyłką, dają - każde na swój sposób - szerokie pole do rozwinięcia w sobie cnót heroicznych. Ale i najszczęśliwsze małżeństwo a nawet narzeczeństwo nie jest - jak powszechnie wiadomo - wolne od wszelkich starć, konfliktów lub zachmurzeń i nieporozumień, które potrafią doprowadzić do nieprzewidzianych katastrof, których przy dobrej woli dałoby się uniknąć. I tu, wierz mi, od sposobu, w jaki będziecie - zwłaszcza Wy, przyszli mężowi a - umieli podejść do tych spraw, rozwikłać je i potraktować, szczęścia i świętość Waszego małżeństwa będą zależały w daleko jeszcze większym stopniu niżeli od tego, czy wybierzecie "odpowiednią" żoną.

I tu mogę udzielić Ci tylko jednej rady, która - jeśli je przyjmiesz i zastosujesz - sprawi, iż zbędne staną się wszelkie moje dalsze słowa i pouczenia. Zawrzyj przyjaźń ze św. Józefem! Odczytuj sobie możliwie najczęściej ten ustęp, w którym św. Mateusz wprowadza i uwiecznia na kartach Ewangelii: Męża Sprawiedliwego. Weź te słowa na warsztat rozmyślania. Nie mów mi, iż sam fakt, że św. Józef był oblubieńcom Niepokalanej, przesądza z góry o trafności Jego postępowania. Pamiętaj o tym, iż w owej chwili dramatycznej rozterki - nie wiedział św. Józef nic o tym, kim jest i będzie Ta, którą poślubił. Pamiętaj o tym, iż był to w owej chwili po prosu świeżo poślubiony małżonek, który - szamocąc się w mrokach niewiedzy i przytłoczony naporem osaczających Go zwątpień - zachował od początku do końca tę postawę, której Bóg zawsze i niezawodnie przychodzi z pomocą, by ją uwieńczyć zwycięstwem: spojrzenie czyste, wolne od podejrzliwości i wolę zakotwiczoną o wszystkie dary Ducha Św[iętego] Nie wiem, czy istnieje na całej przestrzeni dziejów ludzkich druga opowieść, w której by, tak jak w tej, wachlarz tych darów roztoczył całą tęczę swych najwspanialszych barw. Rozum, usiłujący pojąć i zgłębić, zanim poweźmie decyzję. Mądrość, rozpatrująca roztropnie jakby to uczynić zadość zarówno miłości, jak sprawiedliwości, a nie uchybiwszy żadnej z nich, nie dopuścić się krzywdy. Rada, pragnąca nawet ewentualną konieczność odejścia opasać takim otokiem dyskretnego szacunku, aby nie mogła szkodzić lub zaboleć. Męstwo pełne cierpliwości i mocy. Męstwo milczenia, aby słowem pochopnym o niczym nie przesądzić, niczego nie rozgłosić. Męstwo umiejące spokojnie rozpatrywać prawdę, choćby miała być najgorsza. Męstwo, cnota wybranych, która dobroć serca czyni bronią ludzi silnego ducha. Umiejętność, co odwraca wzrok duszy od siebie od własnych odruchów bólu zdziwienia czy oburzenia, by skierować go tylko na ten cel jedyny: dobro drugiej istoty. Umiejętność dopatrzenia się tego wszystkiego, co głuszy i zabija podejrzliwość, a jednocześnie trzyma oczy otwarte na rzeczywistość. Pobożność, wyglądająca światła od Źródła wszelkiego światła. I bojaźń Boża, trwająca w pokorze, w nieufności do siebie i w gotowości na przyjęcie natchnienia.

Do św. Józefa nieraz jeszcze powrócę w moich listach do Krystyny. Jest On bowiem nieprześcignionym wzorem wszystkich małżeńskich cnót. Wystarczy zawrzeć z Mężem Sprawiedliwym przyjaźń bliską i poufną, której On nikomu nie odmawia, a zbędne staną się wszelkie moje słowa.