Marfa, indianka, zatrzymała się u progu misyjnej kaplicy, Wahała się chwilę, wreszcie nacisnęła drzwi...
Rozwarły się.
Cisza, woń kwiatów więdnących, a w głębi, z złocistych rzeźbionych ram wychyla się ciemna twarz Matki Bożej.
- Ciemna, jak ja uśmiecha się Marfa i jakoś od tej twarzy łagodnej i słodkiej oczu oderwać nie może. Przyszła tu z ciekawości, ot, po prostu chciała zobaczyć, w kogo to modlą się biali ludzie - i ujrzała ową Panią, bolesną a dobrą, Rodzicielką, syna dzierżącą w miękkiem ramion ujęciu.
I zdaje się Marfie, że łagodne, słodkie, żywe spojrzenie wybiega ku niej. Może matka ta niegdyś patrzyła na malutką czystą, życia ni jego błędów nieświadomą Marfę... Dawno... dawno... jak dawno...
Przypomina się jej całe życie minione, pracowite, biedne nędzne, występne, ciemna ręka Marfy zaciska się wokół talizmanu.
Skąd ten żal, wstyd, smutek, ból? Urzekła ją owa święta Pani, czy co? Chciałaby odejść, a jakoś nie może...
Przykucnęła u wejścia, drżącą ręką, kurczowo talizman obejmuje a oczy rozszerzone, zmętniałe łzami patrzą... patrzą... patrzą...
Od tego dnia Marfa wślizgiwała się do izby, w której ksiądz Piotr uczył chłopców prawd Wiary, kucała w progu a jej szeroko rozwarte, niespokojne oczy zda się piły słowa z ust księdza.
Ale gdy ją raz zagadnął:
- Czy chcesz zostać chrześcijanką, Marfo?
Przecząco wstrząsnęła głową i uciekła, jak zwierzę spłoszone.
Bała się, że gdy spłynie na nią święta woda, to dusza; jej nie spotka już nigdy tych, których na ziemi kochała: męża, dzieci, rodziców, ni ludzi z swojego plemienia...
Ciężka walka toczyła się dniem i nocą w duszy kobiety, a jednak, wieczorami, gdy nikt nie widział, zachodziła do kaplicy, przynosiła swoje najgłębsze troski, wahania, bóle i - szeptała je Tej przesłodkiej. Cisza ukojna szła ku niej, jak gdyby czyjaś dobra, macierzyńska ręka spoczęła na skołatanej głowie, pieszczotą.
I snem zdało się jej życie minione, snem życie toczące się w potok, a jawą jeno one chwile bezsłownego, modlitewnego zapamiętania w rozsłonecznionej zorzą zachodu, misyjnej kaplicy...
* * *
Siostra Anna zajęta była właśnie prześcielaniem łóżka, gdy zawołano ją do chorej, która przyczołgała się właśnie. Była to Mafra. - Wychudła, stara indianka znużona ruchem osunęła się do kolan Siostry:
- Resztką sił przywlokłam się do was... Marfa przyszła prosić o chrzest, bo życie z niej uchodzi...
- Dobrze, przygotujemy cię i...
- O siostro, ja znam wszystkie prawdy waszej Wiary, tylko nie mogłam nawet pomyśleć, że na tamtym świecie nie spotkam moich i dlatego... Ale teraz... - Głos do szeptu opadł - Widziałaś ty kiedy matko, Matkę Bożą Częstochowską?
- Widziałam...
- Gdzie Ją widziałaś?
A oczy Siostry zmierzchły bólem i słodyczą wspomnienia:
- W moim kraju; w Polsce, w kościele Jej poświęconym... w Częstochowie...
- Ja też Ją widziałam, u nas, w misyjnej kaplicy a ten, Ją raz ujrzy, ten Jej już zapomnieć nie zdoła, prawda, matko?
- Prawda...
- Temu Ona droższą się staje nad wszystko i wszystkich, ten chciałby Ją ujrzeć w ostatniej godzinie... Gdy ja przyjmę chrzest święty, to przecież spadną ze mnie wszystkie grzechy j stanę się godna, by ujrzeć... Prawda?
Cichutko potwierdziła wzruszona Siostra. - Tak, pójdziesz do Niej, a Ona cię pewno przygarnie, jak dziecię najmilsze.
* * *
W godzinę po tym Marfa przyjęła na chrzcie świętym imię Emilii, a w niedługim czasie zmarła - odeszła radosna i uśmiechnięta, jako że ją opuścił wszelki lęk śmierci, do onej Pani, którą pokochała nad wszystko i wszystkich, do onej Matki wszystkich miłującej.