Mała Woźniakówna

Woźniak, tak zawsze sumienny w biurze, wzór pracownika, w tym ostatnim tygodniu nie poznawał sam siebie. Nieraz łapał się, że siedzi długie minuty nad bilansami cyfr, nie myśląc o nich wcale. Na zapytania kolegów odpowiadał nieco od rzeczy. Spoglądali wtedy na niego z uśmiechem i coś tam szeptali pomiędzy sobą. W szeptach tych znać jednak było głęboką życzliwość.

Któż by zresztą nie odniósł się życzliwie do przeżyć Woźniaka.

Małżeństwem byli już od czterech lat. Dotąd jednak Bóg ich nie obdarzył dziecięciem. A pragnęli takiego kwilącego maleństwa bardzo. Franka odwiedzała często lekarzy, popijała wszelakie zioła, aż wreszcie... gdzieś w pierwszych miesiącach wiosny poczuła się matką.

Radość obojga małżonków była olbrzymia. Powoli jednak przyzwyczajali się do stanu żony, szykowali na przyjście na świat pierworodnego potomka ich rodziny.

Zmartwienia zaczęły się dopiero gdzieś w pierwszych dniach grudnia. Franka zaczęła niedomagać coraz mocniej, lekarze jej prawie nie odstępowali. Cierpiała mężnie, ale bladła i mizerniała w oczach.

Woźniak był niepocieszony. Żonę kochał całym sercem, nie wyobrażał sobie życia, gdyby, strzeż Boże, cokolwiek się jej stało. Całymi godzinami przesiadywał w klinice przy łóżku chorej, tulił w swej potężnej dłoni jej drobną rączkę, tkliwie spoglądał w zamglone bólem cierpienia oczy. A potem długie minuty siedział w kościele, modląc się gorąco, żarliwie...

Pogorszenie nastąpiło 16 grudnia. Chora gorączkowała, musiano jej wstrzykiwać penicylinę. Lekarze nie wiedzieli, czy dotrwa do" rozwiązania, które przewidywano dopiero na początek stycznia.

Aż nagle... Nagle, było to 17 grudnia, do biura Woźniaka zadzwonił ktoś z obsługi szpitalnej. Nerwowo podjął słuchawkę. Bał się teraz tych telefonów, bał się jakiejś złowróżbnej wieści, którą obcy, nieznany głos sucho i zimno podałby mu na odległość.

- Koledzy biurowi, zorientowani w sytuacji, obserwowali go z niepokojem. Ujrzeli w pewnym momencie, jak zawołał do telefonu: - "Co? co? Naprawdę? a potem z rozmachem cisnął słuchawkę na widełki i z nieprzytomną w radości twarzą zawył cienkim, wzruszonym falsetem:

- Mam syna. I Frania zdrowa!...

Nie mogli go nawet zapytać o więcej, bo pędem przebiegł przez pokój wpadł do gabinetu kierownika wcale [371]nie pukając. W sekundę potem wkładał szybko płaszcz, naciskał, kapelusz na głowę, objaśniał urywanymi słowami, zadyszany czegoś, zdenerwowany:

- Jadę do niej. Muszę zobaczyć syna... Tak, tak, pierwszy syn, i żona zdrowa.

Już go nie było.

Od następnego dnia nastąpiła ta zmiana w zachowaniu Woźniaka. Dotąd, mimo zmartwień, nie zaniedbywał swych obowiązków i zawsze, od roku już prawie, nieodmiennie figurował jako pierwszy na tabeli współzawodnictwa. Zdawałoby się, że teraz, gdy został ojcem, a żona była szczęśliwa i zdrowa, zdwoi swe wysiłki. Tymczasem stał się dziwnie roztargniony, wywoływał swym zachowaniem uśmieszki kolegów.

Nikt nie traktował tego specjalnie poważnie, nawet srogi zazwyczaj i wymagający kierownik biura. Wiedziano, że to tylko okres przejściowy, spowodowany odprężeniem nerwowym po uprzednim niespokojnym oczekiwaniu i napięciu nerwowym.

Woźniak tymczasem po prostu szalał. 21 grudnia przywiózł już żonę z dzieckiem do domu. Chłopak, choć nieco przedwcześnie urodzony, silny był i zdrowy, Czerwony, krzyczał tak głośno, że aż na ulicy słychać było. Matka Franki, która zamieszkała teraz razem z młodymi, cieszyła się z tego, traktując to jako znak przyszłego świetnego rozwoju dziecka.

Finansowo dawał sobie radę, mimo powodzi różnych nieprzewidzianych wydatków. Wyprawkę wprawdzie otrzymał od władz miejskich, ale bo to na wyprawce kłopoty z dzieckiem się kończą! Tysiące innych nowych rzeczy trzeba było do domu. Zresztą Woźniak nie lubił z niczym zwlekać.. Nawet wózek był już w mieszkaniu i tarasował przejście w wąskim korytarzu.

Poza tym nadchodziły święta. Franka jeszcze musiała przebywać w łóżku. Delikatna, słabowita, nie mogła po ciężkim i przedwczesnym w dodatku porodzie powstać od razu, a tym bardziej zabrać się do roboty. Matka przesiadywała raczej w domu, doglądając córki.

Woźniak sam musiał dopilnować wszystkie A było wiele spraw do pilnowania, tym bardziej, że w pierwszym porywie radości zaprosił do siebie na święta prawie całą rodzinę. Trzeba było przecie uczcić przyjście na świat pierworodnego, a kto wie, czy i nie ostatniego potomka, lekarze bowiem bąkali coś, że Franka prawdopodobnie nie będzie już więcej mogła mieć dzieci... Smuciło to Woźniaka, ale tymczasem nie zaprzątał sobie tym głowy.

Znosił do domu mąkę, grzyby, mak, masło, różne frykasy, triumfalnym okiem spoglądał na rosnącą z dnia na dzień spiżarnię.

Jedno go tylko zastanawiało. Oto Franka czasem zamyślała się jakoś smutnie, raz nawet miała łzy w oczach. Na zapytania zbywała go byle czym, aż wreszcie pewnego razu wybuchnęła płaczem i przytulając swą jasną głowę do piersi mężowskiej, podzieliła się z nim swymi zgryzotami.

Na tej samej sali, co ona, leżała w klinice biedna, sterana życiem kobieta. Męża straciła na dwa miesiące przed przyjściem dziecka na świat. Jako strażak, zginął ratując małe dziecko w czasie pożaru. Przygniotła go płonąca belka. Zanim koledzy nadbiegli z ratunkiem, nieszczęśliwy już nie żył...

Na trzy dni przed porodem Franki wydała na świat dziecko, małą dziewczynkę, żona owego strażaka. Sama zaś zmarła godzinę po urodzeniu maleństwa.

I ta właśnie sprawa była przyczyną zamyśleń i łez Franki. Rozmyślała o losie maleństwa, które zostało samo na świecie. Rodzice jej byli reemigrantami z Francji i nie posiadali w kraju żadnych krewnych.

A ona, Franka, pewnie już więcej dzieci mieć nie będzie... Gdy o tym mówiła mężowi, podniosła jednocześnie ku górze swe jasnobłękitne oczy, pełne gorącej, serdecznej, niewyrażonej prośby. Woźniak zrozumiał. Nie chciał jednak nic żonie obiecywać. To była poważna sprawa, należało się nad nią zastanowić...

Powiedział tylko.

- Pomyślę o tym. A ty się nie niepokój. Wszystko się pomyślnie ułoży...

[372]Następnego dnia zwolnił się na dwie godziny z biura, obiecując odpracować je w czasie pozabiurowym. Biegał po jakichś urzędach, załatwiał formalności.

Tymczasem zbliżały się święta. Przyjechali już rodzice Woźniaka. Obie matki z zapałem pitrasiły w kuchni, przygotowywały potrawy na wigilię i Święta. Szum, gwar, rwetes. Ciepło, przyjemnie, smakowite zapachy...

W dzień wigilijny Woźniak stał się znów w biurze tym dawnym, przodującym pracownikiem. Skupiony, poważny, intensywnie zajęty pracą, siedział za biurkiem. Pewne podniecenie zdradzał tylko prawie bez ustanku wznoszący się obok niego ku górze dym papierosa.

Z biura nie pojechał prosto do domu...

Zmrok miał już zapaść lada chwila, a jeszcze go w domu nie było. Zaczęto się już nawet niepokoić. Przecież dziś kończył prę wcześniej niż zazwyczaj...

Dzwonek u drzwi zaterkotał mocno, niecierpliwie, jakby komuś, kto stał za drzwiami, szczególnie się śpieszyło.

Osypany płatkarni śniegu, roześmiany, zadyszany, szybkim krokiem, wtoczył się Woźniak do przedpokoju. Ale nie sam. Na ramieniu, okutaną w chusty, trzymał małą dziecinę.

Obie matki spoglądały na niego ze zdumieniem.

Maleństwo tymczasem wysadziło nosek spoza chusty, prychnęło śmiesznie noskiem, a potem zaśmiało się radośnie, dziecinnie, dźwięcznie.

- O moja ty kruszyno! - rozczuliła się stara Woźniakowa.

Ostrożnie ujęła maleństwo z rąk syna. Woźniak zrzucił płaszcz, przeczesał się, potem znów ujął w ręce wydobytą z chustek malutką, różową dziewuszkę.

Skinął na starsze kobiety, na ojca i siostrę, by szli za nim.

Franka leżała z przymkniętymi oczyma. Słysząc kroki męża, podniosła głowę z uśmiechem. Uśmiech ten zastygł na widok małej dziewczynki.

Woźniak tymczasem zbliżył się do łóżka żony.

Podniósł dziewczynkę do góry. Zwrócił się do żony z pytaniem:

- Poznajesz ją Franiu?

- ?

- Twoja ulubienica z kliniki. Od dziś nazywa się Woźniakówna. Adoptowałem ją. Będzie się chować z naszym Stefankiem. To mój prezent wigilijny dla ciebie.

Schylił się i pocałował żonę.

France łzy stanęły w oczach. Patrzyła chwilę niemo na męża, potem gwałtownie porwała rękę męża i przycisnęła ją do ust.

Woźniak speszył się. Wyrwał rękę, zawołał wesołym głosem, w którym jednak przebijało silne wzruszenie:

- No, a teraz siadajmy do stołu wigilijnego...