Listy do Krystyny

O MOŻLIWOŚCIACH OSIĄGNIĘCIA ŚWIĘTOŚCI W MAŁŻEŃSTWIE

Nie przesadzę gdy powiem, iż list Twój wywarł na mnie wstrząsające wrażenie. Po pierwsze dlatego, iż, czytając go, uświadomiłem sobie, do jakiego stopnia słowo, rzucone mimochodem, obowiązuje. Piszesz bowiem, iż zdanie wypowiedziane przeze mnie w jakiejś rozmowie, której byłaś przypadkowym świadkiem, zdanie, które brzmiało: "Trudno o warunki bardziej sprzyjające osiągnięciu heroicznej świętości, jak te, które nastręcza małżeństwo; tylko jakoś mało kto zdaje sobie z tego sprawę" - skłoniło Cię do wyjawienia mi dręczących Cię wątpliwości. Po drugie - list Twój jest znamienny zarówno przez zespół wysuniętych problemów, jak i przez sposób stawiania ich, świadczący o tym, iż sprawę przemyślałaś wszechstronnie a zwłaszcza głęboko ją przeżywasz. Co w nim jednak nade wszystko uderza - to wyzierająca spomiędzy wierszy prawda, iż w swej rozterce nie jesteś odosobniona. Iż liczni są dziś młodzieńcy i dziewczęta trawieni "świętym niepokojem szczytów", tęsknotą do heroicznej świętości. Tylko, że niestety, tęsknota ta w wielu wypadkach z biegiem czasu przeradza się w zniechęcenie i gorycz. Gdyż nie czujecie powołania do zakonu, a od dzieciństwa zżyliście się z mniemaniem, że tylko tam świętość jest osiągalna.

Toteż przystępując do odpowiedzi - co czynię, wierz mi, z wielkim drżeniem bojaźni Bożej - przesyłam ją pod Twym adresem tym wszystkim, którym, podobnie jak i Tobie, bolesnym klinem zwątpienia wbija się w duszę znak zapytania zawieszony nad zagadnieniem możliwości osiągnięcia świętości w małżeństwie.

I tu od razu przyznam Ci słuszność. Już jednak samo pojawienie się takiego znaku zapytania, zakładającego choćby możliwość odpowiedzi twierdzącej, jest olbrzymim krokiem naprzód ku rozwikłaniu tej palącej zagadki. Gdyż i dalej zgodzę się z Tobą w twierdzeniu, iż przez wiele wieków takiego znaku zapytania nie stawiano sobie wcale w szerokich masach katolickiego społeczeństwa. Panowało powszechne niemal utarte i nigdy chyba nie rewidowane przekonanie - jakoby świętość była wyłącznym monopolem zakonów i to w dodatku monopolem rzekomo prawnie przez Kościół zastrzeżonym. Jak dalece, zwłaszcza to ostatnie mniemanie, było błędne, dowodzą liczne pochwały małżeństwa jako znakomitej drogi do świętości, wygłaszane przez Kościół w ciągu wieków; że wspomnę tu choćby tylko całą działalność duszpasterską i pisarską św. Franciszka Salezego, którego można by nazwać "doktorem świętości małżeńskiej". Niemniej pochwały te trafiały tylko do nielicznych jednostek, nie przenikały jakoś do mas. Ile się na to złożyło tchórzostwa, małoduszności i oportunizmu nawarstwiających się wiekami, by zagłuszyć sobą władczy zew słów "bądźcie doskonałymi jako Ojciec wasz niebieski doskonałym jest!" - nie trudno dociec. Pamiętać jednak należy, iż te wszystkie motywy "płaskie i szpetne", jak je zowiesz, płynące z ludzkiej ułomności, otrzymywały skądinąd poparcie ze strony prawd oczywistych i bezspornych, tylko że nie zawsze należycie przemyślanych, co zamazywało jeszcze bardziej zrozumienie nakazu Bożego. Takimi prawdami była cześć dla dziewictwa i jego niezaprzeczalnej wyższości, pewna pokora, być może fałszywa w założeniu, niemniej zrodzona z dobrej woli, a wyolbrzymiająca niższość stanu małżeńskiego. Wszystkie te pobudki ujemne i dodatnie zakrzepły w końcu w pewien bezceremonialny ideał, stawiany małżonkom, jako rzekomo najwyższa miara osiągalnej dla nich doskonałości. Ideał, na który składało się po prostu ścisłe przestrzeganie przykazań, upiększone tylko zaleceniem bogobojności, miłości wzajemnej, wierności i zgody. Ideał żałośnie ubożuchny w zestawieniu z dramatyczną grozą tego najryzykowniejszego ze wszystkich przedsięwzięć jakim jest małżeństwo. Aż przyszło to, co nieuchronnie przyjść musiało. Zbyt wielka jest siła bezwładu ułomności ludzkiej, zbyt silny nurt namiętności, aby im można było przeciwstawić tylko zapory. Trzeba było je oddać w sposób totalny i pozbawiony zastrzeżeń w ręce inżynierii łaski, dać jej zdynamizować inercję, a burzliwy nurt zamienić w siłę napędową i spławny szlak rwący ku doskonałości. Ponieważ tego nie uczyniono lub raczej uczyniono powiedzmy w zbyt znikomej mierze, nastąpił oczywiście wylew, który nie tylko zatopił i uniósł z prądem ubożuchny ideał, ale w dodatku podmył same podstawy etyczne prawa naturalnego. Bo tak już zawsze jest na świecie, iż wszelki minimalizm się mści. Przykrawanie na miarę możliwie jak najbardziej przeciętną grozi nie spostrzeżonym, lecz nieuchronnym skurczeniem się do miary karłowatej. A najbardziej choćby niezłomne trwanie na pozycjach obronnych prowadzić musi do klęski. Tak, kto chce trafić w upatrzony cel - musi celować wyżej.

Jako najlepszy dowód tego, iż świętość jest osiągalna tylko poza małżeństwem lub - jak powiadasz - "wbrew niemu", cytujesz fakt, iż nawet ci spośród kanonizowanych świętych, którzy żyli w małżeństwie, właściwie z reguły sięgnęli po budulec swej świętości do jakiegoś innego wymiaru. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa, tak bogatych w świętych małżonków, legitymacją ich do świętości stawała się śmierć męczeńska. W późniejszych znów wiekach - zasługi zdobyte we wdowieństwie lub nie związane ściśle z ich rolą małżonków i rodziców. Boli Cię to, iż w litanii do Wszystkich Świętych po inwokacji "święte panny i wdowy", nie następuje "święte żony i matki". Może i masz po trochu rację. Wyznam Ci, że mnie to boli też. Ale widzisz: świętość kanonizowanych świętych musi stać się dla otoczenia jaskrawo dostrzegalna, aby mogła dostąpić zaszczytu ołtarzy. Do tego zaś potrzebne są dwie strony: człowiek święty i otoczenie, które tę świętość postrzega. Święty żyjący w zakonie w otoczeniu wyposażonym we właściwe kryteria osądu jego doskonałości może być bez trudu rozpoznany. Święty żyjący w rodzinie, a którego świętość budowana jest wyłącznie z tych heroicznych cnót, których wymaga od człowieka małżeństwo po Bożemu doskonałe, nie znajduje w swym otoczeniu nikogo, kto by był na tyle biegły w sprawach świętości, by mógł go ocenić. Niemniej takich właśnie świętych były legiony, wierz mi. Lecz tylko Bóg jeden o nich wie i to im na pewno wystarcza. Jednak fakt, iż tak było, jak to powyżej stwierdziliśmy, nie przesądza o tym, aby tak musiało być i nadal. Każda epoka chrześcijańskiej ery wydała inny typ świętych.