Komendant Marceau i cudowny medalik
Drukuj

- Gdzie służysz? - pytał marynasz swego kolegi.

- Na statku "Arka Przymierza".

- Kto jest tam kapitanem?

- Marceau.

- O! biedaku... jakżeż mocno cię żałuję!

- Ale kapitan Marceau, to już nie ten sam, co był przedtem.

- A to się chyba musiał strasznie odmienić, odpowiedział marynarz z niedowierzaniem.

Istotnie odmienił się całkiem ten człowiek: do niedawna twardego serca, postrach marynarzy, gorszący bluźnierca i znany powszechnie niedowiarek, stał się prawdziwym apostołem pełnym miłości.

O początkach swego nawrócenia tak sam opowiada: "Pewnego dnia, gdy próbowałem się modlić przypomniało mi się nagle: a twój medalik Najśw. Panny? (Był to cudowny medalik, który pewna pobożna pani w Wanguyon, jego krewna, ofiarowała mu, gdy chorował ciężko w 1836 r. po powrocie z Senegalu). Wyjąłem go natychmiast z szufladki mego biurka, gdzie dotąd spoczywał, przytwierdziłem do łańcuszka przy zegarku i zacząłem nosić na sobie... I rzecz dziwna, od tej samej chwili, uczułem jakiś niezwyciężony pociąg do wypełniania praktyk religijnych; wydały mi się one bardzo łatwemi i oddawałem się im z największą pociechą, co tak trudnem bywa, dla ludzi będących w mych latach. Odtąd też pozbyłem się wielu złych nałogów i czyniłem szybkie postępy na drodze wiary i pobożności".

W tym samym czasie, kiedy kapitan Marceau zaczynał wierzyć i modlić się. jeden z jego przyjaciół z Conedic, kapitan fregaty i gorliwy katolik, nie przestawał polecać go pobożnym modłom członków Arcybractwa Najśw. Serca Marji, założonego przy kościele Najśw. Panny Marji Zwycięskiej.

- Któż to jest nareszcie ten twój przyjaciel Marceau? - zapytał go pewnego razu ksiądz Desgenettes, dyrektor tego Arcybractwa.

- Jest to szatan w ludzkiej postaci, odpowiedział kapitan. Jeżeli ksiądz proboszcz zdoła go nawrócić, wiele dobrego ztąd wyniknąć może.

Pewnego dnia życzliwy ten przyjaciel nalegał na niego mówiąc:

- Nie chodzi o to - czy pójdziesz do tego, lub tamtego księdza, byłeś się wyspowiadał jaknajprędzej. Pójdź ze mną.

I zaprowadził go do kapelana, który spowiadał marynarzy z Toulon.

Nowy penitent czekał na swoją kolej, klęcząc przez dwie godziny. Gdy wreszcie ujrzał go kapelan zapytał, czemu się prędzej nie zbliżył do konfesjonału?...

- Niestety mój ojcze, odpowiedział, już ośmnaście lat Pan Bóg oczekuje na mnie cierpliwie; słuszna więc ażebym ja choć ze dwie godziny poczekał:

Jednakże tym razem jeszcze, bądź dlatego, że uznawał się niegodnym, bądź też, że chciał jeszcze odwlekać swe nawrócenie, odszedł, nie pojednawszy się z Bogiem. Lecz Panu Bogu nie podobała się ta zwłoka i zamierzał silnie jak młotem, uderzyć w to zakamieniałe serce.

Pewnej niedzieli Marceau odwiedził znajomą sobie rodzinę; podczas, gdy rozmawiał z panią domu, powstała nagle gwałtowna burza. Pioruny uderzały tak straszne, że "podo[b]nego huku w życiu jeszcze nie słyszałem", opowiadał później. On zawsze tak nieustraszony, tym razem, wspominając sobie w jakim stanie była jego dusza... drżał na całym ciele. "Gdybym umarł teraz" - myślał... - zgubiony byłbym na zawsze". W tej samej chwili dał się słyszeć tak przerażający grzmot, iż zdawało się, że cały dom runie. Pani domu z przestrachu, jakby nieprzytomna, ucieka... Marceau, bez namysłu rzuca się na kolana i przyrzeka Panu Bogu, że już nie będzie dłużej odwlekał swego nawrócenia. I słowa dotrzymał. Dnia 8 października 1841 r., po odbytej spowiedzi z wielką radością serca nowe życie rozpoczął...

Kiedy potem wyżej wspomniany przyjaciel spotykając go na ulicy Toulon, zapytał, czy to prawda, że zdobył się na tak wielki krok naprzód?

- Prawda, odpowiedział.

- Jakże to się stało?

- Uczyniłem co mi doradziłeś: czytałem, zastanawiałem się zacząłem się modlić, a niebo dokonało reszty.

August Marceau byłby mógł zrobić w marynarce świetną karyerę, ale Pan Bóg wezwał go do zawodu, prawdziwie apostolskiego. W 1848 r. powierzono mu statek "Arka Przymierza", którym wielka liczba misjonarzy Marystów miała odpłynąć do Nowej Koledonji.

Było to w maju: pobożny komendant chciał, by miesiąc poświęcony czci Marji był godnie obchodzony na "Arce Przymierza dobrzy więc Ojcowie urządzili takie majowe nabożeństwo, jakie się zwykle odprawia codzień wieczorem w najgorliwszych parafjach. Na jednym z nich misjonarz opowiedział, jak pobożnym zakonnikom Zgromadzenia Marji - w czasie grasującej zarazy, przyszło na myśl, nosić przy sobie karteczki z napisem: "O Marjo bez grzechu poczęta" i wszyscy, byli cudownie zachowani od zarazy".

Marceau, był bardzo uderzony tem opowiadaniem i nazajutrz w niedziele, gdy ludzie wychodzili ze Mszy św., przemówił do nich następującemi słowy: "Wiecie, że nic się nie dzieje przypadkiem. Opatrzność Boska sprawiła, by wczoraj opowiedziano na nabożeństwie majowem. o cudownej opiece Marji nad zakonnikami. Przybędziemy niedługo do Nowej Kaledonji, gdzie narażeni będziemy na bardzo liczne niebezpieczeństwa przeciw którym, nie mam ani broni, ani innych środków obrony... ale, oto są medaliki Niepokalanego Poczęcia Najśw. Panny... polecam, byście wszyscy włożyli je na siebie. Gdyby się znaleźli między nami tacy, którzyby nie mając wiary mówili: "Cóż nam pomoże ten kawałeczek metalu?" Odpowiem im, co wyrzekł niegdyś św. Bernard w podobnej okoliczności: pobłogosławił on kawałeczki chleba w czasie epidemji - i zawołał publicznie; "kto zje z tego chleba, będzie od zarazy ochroniony". Usłyszawszy to, pewien biskup, bojąc się, by święty w swej gorliwości za daleko się nie zapędził, dodał prędko te wyrazy: którzy, będą go spożywali z wiarą. "Nie tak powiedziałem, powtórzył znowu św. Bernard, ale, wszyscy, którzy go spożyją będą uzdrowieni". Ja nie jestem św. Bernardem, ale mimo to, mówię wam: Nie stanie się nic złego tym, którzy włożą na siebie ten medalik Niepokalanego Poczęcia. Już kazałem jeden z nich zawiesić na przodzie okrętu, drugi na łodzi ratunkowej. Możecie sobie robić co wam się podoba". Powiedziawszy to, oddalił się zostawiając na stole medaliki, które zaraz wszyscy rozebrali...

Gdy wkrótce potem kapitan zatrzymał się przy jednej wyspie u portu św Wincentego, jeden z młodych marynarzy zbliżył się do niego, mówiąc półgłosem: "Ja nie mam medalika, gdyż zabrakło jednego. "Mam tylko ten jeden, który noszę na sobie, ale wolę sam pozostać bez medalika, aniżeli ciebie bez niego zostawić" i zdjąwszy, podał mu go.

Potem kazał umieścić na szczycie góry krzyż, z napisem: "w tem miejscu, zakopana jest butelka, szukajcie jej".

Ale kapitan pragnąc uczynić jeszcze widoczniejszym i niezatartem miejsce swego pobytu na tej wyspie, polecił na najwyższym szczycie góry, wyryć napis z liter mających metr wysokości: "Arka Przymierza" przebywała w tem miejscu, w tym a tym dniu i roku".

Polecenie to miał wykonać, wyżej wspomniany marynarz. Aby więc zbadać powierzchnię skały, spuścił się on na sznurze i zawisł nad przepaścią, mającą przeszło sto stóp głębokości, z której rozchodził się donośny odgłos, obijających się o ściany pobrzeżnych skał fal morskich. Młody człowiek zaczyna rysować...

- Komendancie! - woła po chwili - niepodobna nic zrobić, gdyz kamień niedosyć jest twardy.

Marceau każe mu próbować dalej w prawą i lewą stronę. Kołysząc się więc tak nad przepaścią, rzuca się tu i owdzie, o ile pozwala długość sznura, ale kamień jest wszędzie jednakowo miękki i niepodatny.

- A więc wracaj - zakomenderował kapitan - i dwóch silnych ludzi wyciągnęło go na wierzch skały.

W chwili, gdy młody człowiek wyskoczył bez żadnej szkody, kapitan zdziwił się widząc, że ci co go ciągnęli, naraz jeden po drugim zbledli z przerażenia.

- Cóż się stało? - zapytał.

Za całą odpowiedź pokazują mu sznur w jednem miejscu tak przetarty, że tylko jakby na jednej nitce się trzymał; wystarczyło lekko pociągnąć, a w palcach mógł się przerwać łatwo. Marynarz, który przed chwilą bujał na nim zawieszony nad przepaścią, zadrżał ze wzruszenia; i sam kapitan także zbladł na ten widok, a poklepawszy ocalonego poufale po ramieniu, rzekł z prawdziwie ojcowską dobrocią:.

- A cóż, nie dobrze ci medalik posłużył? - i dodał jeszcze - mógłżebyś teraz nie wierzyć w moc i dobroć Tej, którą nazywamy Gwiazdą morską.

Niejedną jeszcze okazją miał dzielny ten komendant przekonać się o skuteczności medalika i zarazem winszować sobie, że oddał swoją załogę, pod opiekę Marji Niepokalanej.

Pewnego dnia jeden z marynarzy miał wysiąść na brzeg. Gdy był już w łódce, kapitan go zapytał:

- Czy masz medalik na sobie?

- Nie potrzeba, panie Komendancie.

- Weź medalik, albo nie waż mi się ztąd ruszyć. Inni kapitanowie każą swym ludziom zbroić się w szable i karabiny; ja zaś tylko jedną mam broń przeciw tym dzikim wyspiarzom; nie chcę was przeto bez niej narażać na niebezpieczeństwo; bierz więc medalik lub zostań.

Ponieważ marynarzowi chodziło o to by wylądować, włożył medalik, a później przekonał się, że źle na tem nie wyszedł.

Zaledwie upłynęło dwa dni, gdy powróciwszy na okręt, spadł z masztu w morze z wysokości trzydziestu metrów; upadł jednak tak szczęśliwie, źe nie zawadził o nic i zdołał nawet uchwycić się kawałka drzewa, które mu na prędce rzucono.

Kapitan Marceau był w tej chwili na innym statku obok, widział z daleka, że jakiś przedmiot spada do wody, natychmiast pospieszył na miejsce wypadku i mimo wszczynającej się burzy dopomógł wyciągnąć na brzeg omdlałego z wycięczenia marynarza.