Wrażenia z drogi na misje do Japonii
Około południa nasz statek "Conte Rosso" zbliżył się do portu Kolombo, a w południe można było już wysiadać. Obiad na statku zapowiada się mięsny, chociaż to piątek, przy tym do godziny odjazdu: szóstej, czasu też niewiele; więc przekąsiwszy nieco sera z bułką i po dwie zielone indyjskie pomarańcze, schodzimy do pół - rupiowej kolombijskiej motorówki i ruszamy do miasta.
Nasamprzód tramwajem "Borella" aż po pałac biskupi. Konduktor i motorniczy z wdzięczności za otrzymane medaliki Niepokalanej, urządzili dla nas nadzwyczajny przystanek przed samym pałacem biskupim. Poczciwi Hindusi. Niech im Niepokalana za to Sama wynagrodzi. Po zwiedzeniu skromnego kościółka, przy domu biskupim, piechotowaliśmy już dalej po asfalcie oplutym czerwoną gumą, którą krajowcy nieustannie żują, do Sióstr Misjonarek Maryi po hostje i świece. Po drodze kierowaliśmy kroki po chłodzących cieniach drzew, bo słońce uczciwie grzało. Przed nami przesuwały się sklepy wypełnione bananami różnej barwy i wielkości, kokosami palmowymi i innymi owocami południa.
Kościółek Sióstr bardzo miły, tym bardziej, że Pan Jezus wystawiony przez cały dzień w Przenajświętszym Sakramencie, przez cały; dzień udziela tu audiencji. Wychodząc z kościoła zastajemy już dziewczynkę uprzejmie zapraszającą nas do rozmównicy. Widocznie zauważono już nasze niezwyczajne na Cejlonie habity franciszkańskie. Na głównej ścianie rozmównicy Pan Jezus spogląda z krzyża, a u stóp Jego, piękny, duży obraz Niepokalanej, zcierającej niepokalaną Swą stopą głowę piekielnego węża. Znać ducha Niepokalanowa.
Wkrótce ukazały się dwie Siostry w białych habitach, to Franciszkanki Misjonarki Maryi. Przełożona opowiada, że celem ich jest iść i wieść dusze do Jezusa, ale zawsze przez Maryję, że należą do Maryi, Maryja jest ich Właścicielką, są własnością Maryi, Opowiada też, jak wielce Maryja im błogosławi, jak wiele nawróceń w szpitalu, gdzie pracują, ale nie wolno im tego ogłaszać, bo to szpital rządowy, olbrzymi, a pastorzy protestanccy i tak już są niezadowoleni z nawróceń. Wycofałem więc uprzednią prośbę, by nam do Agencji M.I. przesłały podobne wieści celem publikowania.
Nie obyło się i bez wody sodowej z lodem. Tylko podróżny w strefie podzwrotnikowej może doskonale ocenić jej wartość.
I hostje otrzymaliśmy, i świece także, a nawet chciano nas odwieźć - i to wszystko dla sprawy Niepokalanej bezinteresownie.
Stamtąd ponownie do tramwaju "Fort" i aż do przystanku końcowego, do portu. Znowu tak konduktor jak motorniczy otrzymali medaliki Niepokalanej. Motorniczy tłumaczy, że jego konduktor jest buddystą, ale rozpromieniona ciemna twarz tego ostatniego wymownie dowodzi, że medalik nie poszedł na marne.
Zastępowały nam niekiedy wózki o dwóch kołach, nakryte daszkiem z liści palmowych, a ciągnione przez małe wołki o dużych garbach. Część tramwajowej linii naprawiał tłum robotników hinduskich do połowy opasanych prześcieradłem, albo tylko przepaską. Ciemne ich ciała poruszały ciężkie kilofy. Ulice coraz szersze, stacja kolejowa, z której przed rokiem wyruszałem po indyjski Niepokalanów, i - port.
Chcieliśmy jednak odwiedzić jeszcze zamieszkałego tu oddawna, Polaka, p. Rostkowskiego, właściciela restauracji "Nippon Restaurant". Od portu więc skręcamy na prawo i po kilkuminutowym marszu, wśród nieustannych nagabywań kupców, dochodzimy do szeregu oczekujących małych autobusików, wyszukujemy jeden z bardziej już napełnionych, a więc bliskich wyjazdu, z napisem: "Slave Island", i wchodzimy z tyłu pomiędzy mniej lub więcej okryte ciemne postacie krajowców. Bosy, niczym nie wyróżniający się od reszty gości konduktor, czy właściciel, pozbierał po 3 cents od osoby i tak bez bawienia się w bilety, oznaczające w każdym razie wzajemną nieufność, wsiedliśmy przed nowo wybudowanym kościołem, a stamtąd kilkanaście tylko kroków do "Nippon Restaurant".
Przed restauracją wazony z kwiatami. Wchodzimy. Na ścianie obraz Matki Bożej Częstochowskiej, a przed obrazem lampka - znać, że to mieszkanie Polaka. Na szafce zaś figurka Niepokalanej z Niepokalanowa, więc i czytelnik "Rycerza". Właściciel siedział (Właśnie u stołu i wykończał "południowe śniadanie" (wieczorowe jedzenie nazywa się obiadem) jakąś galaretową czerwoną potrawę. Powstał zaraz, przywitaliśmy się - i zaprasza do "śniadania". Napiliśmy się kawy, przetrącili ciastem i rozgadali się. Opowiadał, że właśnie dopiero co powrócił z polowania.
- A jaka tu na Cejlonie zwierzyna?
- Najrozmaitsza. Wczoraj wieczorem, w posiadłości, w której mieszkałem, złapaliśmy młodego węża boę w kuchni. Chłopiec nadepnął mu na głowę i narobił krzyku. Szczęście, że to wąż niejadowity: Podarowałem go żywego konsulowi japońskiemu. Wieczorem po 4 wychodzą z kryjówek rozmaite gady, pogrzeją się nieco w promieniach zachodzącego, łagodnego słońca, polują następnie wśród ciemności nocy, nad ranem zaś znowu zażywają słonecznego ciepła, aż dopóki około godziny 8 gorąco nie wpędzi ich do cienistych kniei. Wieczorem lub nad ranem łatwo zobaczyć węże po polach. Niedawno widziałem białego węża, co jest rzadkością; chciałem zmierzyć do niego, ale Hindus położył mi rękę na ramieniu, bym nie strzelał, bo to święty wąż. - Jest też wielka ilość dzikich kotów różnej wielkości. Są pomiędzy nimi i takie, co czatują na drzewach i z góry zeskakują na przechodzącego i gryzą w kark. Wiele też jest niedźwiedzi, lampartów, i antylop. Gdy właściciel zagrody, gdzie teraz na polowaniu przebywałem, kazał chłopakowi ubić coś grubszego, ten zastrzelił mu dużego krokodyla.
Ze zdziwieniem przysłuchiwaliśmy się opowiadaniu starca, gdyż nie przypuszczaliśmy, by te lasy i zarośla, które podziwialiśmy z okrętu kryły w sobie tyle niebezpiecznych niespodzianek.
Tymczasem pani Rostkowska, rodowita Japonka, przyniosła przysmak japoński "moci" (ciastka z ryżu) i "hasi" (patyczki, którymi Japończycy jedzą). Przywitaliśmy się i wśród pogawędki o sprawach religijnych japońskich, jeden z nas "wypatyczkował", drugi zaś "wywidelcował" nieco z owych "moci". Dziękowała też za japońskiego "Rycerza", który ją co miesiąc odwiedza. - W tym domu, w połowie drogi pomiędzy Niepokalanowem polskim i japońskim spotyka się co miesiąc polski "Rycerz" z japońskim. Tylko tubylczego, hinduskiego "Rycerza" jeszcze nie ma... Niech Niepokalana Sama wszystkim kieruje. - Obydwoje Polak i Japonka żegnali nas na progu, gdyśmy wyruszali z powrotem do portu,
Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do nowo postawionego kościoła. Bardzo miły i poświęcony Matce Najświętszej. Potem znowu do omnibusu. Przy porcie napotkaliśmy nasze polskie wrony, tylko, że krakać już zapomniały.
Następnie motorówką do okrętu. W drodze jakiś Hindus z obsługi okręciku pokazywał jakieś znaki na skórze ręki, które miały udowadniać jego przynależność do kościoła katolickiego i wobec tego chciał... pieniędzy. Poczciwy naciągacz, wydrwigrosz, jakich bynajmniej tu nie brakuje.
Około [godz.] 6 okręt ruszył z portu, minął łamacz fal i zakołysał na grzbietach bałwanów, co bezskutecznie uderzają w zagradzający im wejście do portu mur, pienią się, wznoszą na kilka metrów w górę i złamane zapadają w morze, by zaraz potem znowu uderzyć i znowu się złamać.
Światła miasta coraz bardziej malały. Tylko latarnia morska żegnała nas jeszcze silnymi przerywanymi rzutami światła.
Czas na kolację. Opuszczamy pokład i widok ginącego w oddali miasta, gdzie Franciszkanki Misjonarki Maryi takie mnóstwo pogan w ostatniej jeszcze chwili życia przez Maryję ślą Jezusowi.