Katolik co "wierzy" lecz nie praktykuje

Stanisław jest moim przyjacielem z lat dziecięcych. Za młodu chciał się poświęcić służbie wojskowej. Ranny w 39 r. pod Kutnem został inwalidą, a dzisiaj jest naczelnikiem urzędu pocztowego w małej, podmiejskiej miejscowości. Mieszka w niewielkim domku z ogródkiem, z przemiłą żoną - panią Krystyną i wstrętnym pieskiem - "Filusiem".

Stanisław, to człowiek rzetelny i odważny. Ale... nowa godność trochę "przewróciła mu w głowie". Czasami wydaje mu się, że jest nie naczelnikiem urzędu, ale dowódcą brygady kawalerii. Stąd płynie - nie zawsze mądre zarozumialstwo i dążenie do zbyt wygodnego ułożenia sobie życia.

Pewnej soboty (były to imieniny pani Krysi) znalazłem się w domku Stanisława. Spędziłem wieczór wesoło i spokojnie. Zeszło się kilku sąsiadów Stanisława. Wspominaliśmy dawne czasy. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie - psiak. Małe to, chude, czarne, nie większe od szczura. Trzęsie się jak galareta, i podskakuje na chudych jak patyczki łapkach. Tylko z mysiego łebka świecą mądre i złe oczki jak ogniki. Brr! A co najgorsze, że to pan, to pani domu brali psiaka na ręce i pozwalali mu się lizać po twarzy. Okropność! Tłumaczyłem ich w duchu, że są samotni, że dzieci nie mają, ale jakoś tłumaczenie to nie bardzo przekonywało mnie samego.

Zasiedzieliśmy się do późna, więc gospodarze z całą serdecznością zatrzymali mnie na niedzielę. Skorzystałem z ochotą.

Zbudził mnie blask poranku i świegot ptaków w ogródku. Zerwałem się ochoczo. Gospodarze jeszcze spali. Wydostałem się cicho na świat Boży i powędrowałem na Mszę do kościoła, który znajduje się o sto kroków od domku Stanisława.

Zaczynała się Msza św. Kościół był już przepełniony. Zwróciła moją uwagę duża ilość mężczyzn. Z prawej strony, pod filarami stali robotnicy z pobliskiej huty szklanej, i spora grupka kolejarzy. Wśród gęsto stłoczonych główek młodzieży zieleniał niejeden mundur. Przed ołtarzem, w ławce ulokował się pan burmistrz z synkiem, a obok niego miejscowy lekarz.

Kiedy po Mszy wracałem do domu, plac przed kościołem zaczęli zapełniać gospodarze z pobliskich wsi, śpieszący wraz z całymi rodzinami na sumę.

Stanisława zastałem przy śniadaniu. Siedział w barwnej piżamie na werandzie, w towarzystwie żony. Obok stała filiżanka niedopitej kawy. Kiedy wchodziłem we drzwi, wychylił głowę zza gazety. Pani Krystyna zaszczebiotała:

- Skąd to pan wraca, panie Janie? Czekaliśmy na pana z kawą, ale dobiega jedenasta. Pan nam wybaczy.

Wybaczyłem, naturalnie i wyjaśniłem, że wracam ze Mszy.

Rozmowa potoczyła się dalej. Ale jakoś mniej szczera niż w dniu wczorajszym. Było widać, że Stanisław z żoną nie wybierali się do kościoła. Ja ze swej strony nie poruszałem tego tematu. Moi gospodarze wysilali się, aby mnie bawić rozmową, ale zjawiło się w niej jakieś niedomówienie. Widziałem, że i Stanisław i pani Krystyna są skrępowani. Woleliby może z mojej strony usłyszeć słowa krytyki dla swojego postępowania. Dałoby im to możność do obrony lub ataku na moje przekonania. Tak zaś, jedynie czuli się nieswojo.

Rozmowa się rwała. Wczorajszy swobodny nastrój zniknął. Tylko chudy, potworkowaty

psiak, usadowiony pomiędzy gospodarzami na krześle wytrzeszczał na nas czarne, złe ślepki złośliwego, małego diabła.

Po śniadaniu pan domu schronił się do łazienki, ja zaś powędrowałem do ogródka. W lipcowym słońcu było tam spokojnie i wesoło. Stałem właśnie nad krzakiem róży, obsypanym pąsowymi kwiatami, kiedy usłyszałem za sobą cichy głos:

- Panie Janie.

Odwróciłem głowę. Za mną stała pani Krystyna.

- Słucham panią...?

- Proszę pana - mówiła prędko - niech pan nie myśli, że Stanisław i ja, to jacyś bezbożnicy. My jesteśmy ludzie wierzący. Ale pan rozumie, Stach taki przepracowany! On musi raz w tygodniu wyspać się dokładnie. A na sumie taki tłok i to tak długo trwa. I to kazanie...

Nie odpowiadałem, a pani Krystyna mówiła coraz prędzej, coraz bardziej zarumieniona, jak uczennica, która chce się koniecznie wytłumaczyć z popełnionego głupstwa przed nauczycielem.

- Cóż to za gwałtowna dyskusja. - Gruby głos Stanisława przerwał potok wymowy jego żony.

- Dyskutujemy na temat chodzenia na Mszę w niedzielę do kościoła - odpowiedziałem z uśmiechem.

Stanisław spojrzał mi bystro w oczy i przyjął wyzwanie.

- Dobrze, odpowiedział - tylko usiądźmy na ławce.

Po chwili, gdy nasza trójka usadowiła się w cieniu krzaków jaśminu, Stanisław, dobry taktyk, rozpoczął natarcie.

- Mój drogi, robisz nam zarzut, że nie chodzimy, jak ksiądz każe, na Mszę co niedziela (w rzeczywistości nie wypowiedziałem na ten temat ani jednego zdania) - ale ty jesteś - taki zacofany. I ja jestem człowiekiem wierzącym. Ale dla mnie prawdziwa modlitwa musi być samotna, bez udziału głupich bab i jakichś tam obrzędów. I ja lubię czasem wejść do kościoła, gdy nie ma nikogo i w ciszy zmówić paciorek...

- Tak - przerwała pani Krystyna - Stach, to katolik, ale katolik - postępowy.

Słucham cierpliwie całej przemowy. Mąż i żona przerwali, oczekując zapewne ze strony "zacofańca katolickiego" okrzyków oburzenia. A mnie ogarnął smutek na widok tego "postępowca", którego religijność polegała na dziecinnej pysze i pogardzie dla bliźnich.

- Twierdzisz Stanisławie, że jesteś członkiem katolickiego Kościoła? - zapytałem.

- Tak! - padła zdecydowana odpowiedź.

- A czy wiesz, co to jest Kościół, ten, tu, na ziemi?

Zapadła chwila milczenia. Stanisław jakoś nie śpieszył się z odpowiedzią.

- Czy zgodzisz się z tym, że obok innych cech jest to wielka, zorganizowana społeczność, wielka organizacja, jak to się dzisiaj mówi?

- Zgoda!

- Otóż widzisz, każda organizacja ma swoje zasady i nakłada obowiązki. Jeżeli należysz do towarzystwa "Trzeźwość", a będziesz pił wódkę - to cię "wyleją" ze związku. Tylko wtedy będą cię uważali za członka towarzystwa "Hodowców Drobiu", jeżeli naprawdę będziesz hodował drób. Prawda?

Przykłady były wesołe. Mówiłem tonem wesołym. Stanisław nie odpowiadał, ale się uśmiechał. Tu jednak zmieniłem ton.

- Słuchaj, ale taką organizacją jest również armia. Co powiesz o żołnierzu, który opuści dowódcę, nie stawi się na wezwanie pod broń i zaprze się haseł wypisanych na sztandarze... Czy nazwiesz go jeszcze żołnierzem?

Stanisławowi zabłysły oczy:

- Takiego pod sąd i pod mur!... Widziałem, że obudził się w nim dawny żołnierz.

- No wiesz, tak zaraz, "pod mur" to chyba nie - ale, że na początek - zamkną go "do paki" - to pewne.

- Nie, takiemu, to tylko kula w łeb - upierał się Stanisław.

Wtedy ja ruszyłem do szturmu:

- Widzisz, bracie. Kościół tu na ziemi - to kościół walczący. To armia, atakowana ciągłe od wewnątrz przez grzech, słabość jej członków, błąd, a od zewnątrz przez niewiarę. Ma swoich poległych i bohaterów. Niemal co drugi święty z kalendarza - to żołnierz, co oddał życie za sztandar krzyża. Jego Wódz, Chrystus, jedyny Wódz na świecie, poległ, zmartwychwstał i zwyciężył. Jego Matka Niepokalana słynie z tego, że zwyciężyła upadłego anioła-szatana. W każdej Mszy co dzień, co niedziela, Chrystus na ołtarzu powtarza tę swoją walkę-ofiarę i chce, żebyśmy wszyscy byli wtedy z Nim razem. Msza niedzielna, to mobilizacja wiernych, skupionych dokoła Wodza. Tylko ten jest katolikiem, kto stoi przy sztandarze i dowódcy, kto słucha jego rozkazów i szanuje korpus oficerski tej armii - hierarchię kapłańską. Kto lekceważy, zasady wiary i obowiązki członka Kościoła, ten, jak żołnierz, wiesz...

Stanisławowi twarz pociemniała, w oczach pani Krystyny pojawiły się łzy. Ale ja ciągnąłem dalej.

- Roi się u nas w Polsce od takich "niby katolików", którzy chcieliby korzystać z nazwy członka Kościoła i płynących stąd udogodnień, ale ręką nie ruszą, żeby przyczynić się ze swej strony do budowy gmachu, wznoszonego nieustannie wysiłkiem, krwią, potem i poświęceniem setek najlepszych jego synów i córek. Zachowują się w Kościele katolickim, powszechnym, jak bogaty dorobkiewicz w hotelu: krytykują to, czego nie rozumieją i chcą korzystać z tego, co im nie przysługuje, a to już... nie jest rzetelne.

W pół godziny po tej rozmowie trząsłem się w wagonie kolejki podmiejskiej w drodze do domu. Nie byłem z siebie zadowolony. Uniosłem się niepotrzebnie. Ciągle jeszcze stały mi w pamięci smutne oczy pani Krystyny i jakaś dziwnie poszarzała i zmieniona twarz Stanisława. Na dobitkę złośliwy psi stwór ukąsił mnie na pożegnanie boleśnie w łydkę. A jednak gdzieś w głębi duszy czułem, że pomimo wszystko postąpiłem słusznie. Należało jednak wstrząsnąć tymi ludźmi i otworzyć im oczy na oczywistą prawdę, że katolikiem jest tylko ten, kto uznaje wspaniałą naukę Kościoła, służy Chrystusowi i Jego Matce, wypełnia obowiązki, przywiązane do tego zaszczytu. Usprawiedliwiałem zresztą w duchu moich przyjaciół: po prostu za mało wiedzieli o Kościele i nikt im nie wytłumaczył przystępnie ich obowiązków.

"Wszystko to pięknie - myślałem - ale zbyt silna porcja mojego gadania mogła mieć skutek wprost odwrotny i ostatecznie odstraszyć moich przyjaciół od Kościoła".

Myśl ta dręczyła mnie przez cały rok. Kiedy pewnego dnia listonosz przyniósł mi kartkę z zaprosinami do Stanisława, poczułem się nieswojo. Zaproszenie było lakonicznie krótkie i nic z niego nie mogłem wywnioskować o dzisiejszych uczuciach Stanisława do mojej osoby. "Zapisał się chłopak mnie na złość - do jakiej sekty i teraz będzie mi czytał broszurki metodystów" - myślałem z niepokojem. Musiałem jednak pojechać. Nie było rady.

W najbliższą niedzielę, po wczesnej Mszy wyruszyłem w drogę. Okiennice domku Stanisława były już otwarte. Z komina unosił się dym.

Drzwi otworzyła mi okrągła, uśmiechnięta gosposia. Zapytałem o gospodarzy.

- Państwo są na Mszy: Pani dzisiaj po raz pierwszy.

- Czy chorowała? - zapytałem z niepokojem.

Gosposia z uśmiechem, ruchem głowy wskazała mi wnętrze najbliższego pokoju. Pod oknem ze ściśle namotanych białych szmatek wystawały dwie małe dziecięce główki w białych czepeczkach, z zamkniętymi oczkami.

- Bliźnięta, oba chłopaki - dodała tonem wyjaśnienia.

Poczułem, że mię coś ściska w gardle. Z wysiłkiem pohamowałem niemęską wilgoć pod powiekami. Nie, Stanisław, nie nadawał się na dezertera. Zawsze pozostał prawym ułanem spod Kutna.

Ale człowiek jest człowiekiem. Rozejrzałem się dokoła. Nie dostrzegając nigdzie psiego diablęcia zapytałem:

- A gdzie jest Filuś, wie pani, ten... piesek?

- Ach ten... zatknął się kluską przed pół rokiem.

W głosie gosposi nie było współczucia.


W pierwszym dniu każdego miesiąca odprawia się w Niepokalanowie Msza święta za zmarłych członków Milicji Niepokalanej.