Któż nie słyszał o wielkim polskim muzyku Szopenie?
Szopen był tym, który nasze chłopskie melodje, grywane przez pastuszków na fujarkach, na weselach przez wiejskich grajków rzępolone na gęślach, ubrał w artystyczne formy.
Szopen niewielu miał dobrych przyjaciół, ale za to wielu złych, tzn. ludzi bez wiary; ci ostatni byli jego gorącymi wielbicielami. Artystyczne triumfy tłumiły wezwanie Ducha Św[iętego]. Pobożność, którą z mlekiem wyssał od matki-Polki, miała dlań wartość li tylko rodzinnego wspomnienia. Obojętność towarzyszy i towarzyszek lat ostatnich przenikały coraz bardziej do jego umysłu; zwątpienie w duszy unosiło się nad życiem jak czarna i ciężka chmura. Wysubtelnione tylko poczucie form towarzyskich sprawiło, że otwarcie nie szydził z religii.
W tym opłakanym duchowym stanie zapadł na nieuleczalną, płucną chorobę. "Wiadomość o zbliżającej się śmierci Szopena - opowiada rówieśnik jego ks. Jełowicki - doszła mnie w powrotnej mej drodze z Rzymu do Paryża. Pobiegłem natychmiast do mego przyjaciela, którego znałem od lat dziecięcych; dusza jego tym bardziej była mi droga. Ucałowaliśmy się serdecznie; zmieszały się łzy nasze i przekonały mnie, że dni Szopena są policzone. Chudł i gasł w oczach; a jednak płakał nie nad sobą, ale nade mną, współczując bólowi, jaki mnie spotkał skutkiem okrutnej śmierci mego brata Edwarda, którego bardzo kochał. Skorzystałem z tego nastroju, by mu przypomnieć ukochaną matkę, a przez wspomnienie o niej, rozbudzić w nim wiarę, którą weń wpoiła.
- Rozumiem, tłumaczył mi, nie chciałbym umierać bez Sakramentów, by nie zasmucić drogiej mej matki; ale nie mogę ich przyjąć, gdyż ich nie rozumiem tak, jak ty rozumiesz. Odczuwam raczej całą słodycz spowiedzi, opartej na przyjacielskim zaufaniu; ale spowiedź jako Sakrament, jest dla mnie zupełnie niezrozumiała. Jeśli chcesz, przez wzgląd na twą przyjaźń, wyspowiadam się przed tobą; inaczej - nie.
Ścisnęło się serce moje, gdym słyszał te słowa Szopena; rozpłakałem się: cierpiałem za tę duszę. Biedna ona! Przekonywałem go jak mogłem, mówiąc mu o Chrystusie, o Najśw. Pannie, o oczywistych dowodach miłosierdzia boskiego. Nic z tego. Ofiarowałem się przyprowadzić spowiednika, którego zechce. Wreszcie, odpowiedział mi:
- Jeżeli wogóle będę się spowiadał, to tylko przed tobą. Po takiej zapowiedzi obawiałem się, słusznie zresztą, dalszego uporu ze stony mego przyjaciela.
W następnych miesiącach często odwiedzałem Szopena, nie uzyskując lepszych wyników; stale odmawiał. Modliłem się jednak z ufnością za zbawienie tej duszy. Wszyscy ojcowie zmartwychwstańcy modlili się również za niego, przede wszystkim podczas naszych rekolekcji. Naraz, 12 października wieczorem, lekarz wezwał mnie nagląco, oświadczając, że nie odpowiada za noc. Drżąc z niepokoju, przybyłem do mieszkania Szopena i poraz pierwszy zastałem drzwi zamknięte. Za chwilę jednak, dowiedziawszy się o mym przybyciu, kazał mnie wprowadzić, by mi tylko dłoń uścisnąć i rzec:
- Kocham cię bardzo, ale mi nic nie mów; udaj się na spoczynek.
Proszę sobie wyobrazić, jaką noc spędziłem! Nazajutrz dzień św. Edwarda, patrona mego drogiego, zmarłego brata. W czasie Mszy św. na jego intencję prosiłem: "Boże miłosierny, jeśli ci miłą jest dusza brata mego Edwarda, daj mi dzisiaj duszę Fryderyka." - Wzruszony, z iskrą nadziei w duszy, wróciłem do Szopena. Przygotowano mu śniadanie. Prosił, bym podzielił jego posiłek. Zwróciłem się doń:
- Drogi mój przyjacielu, dzisiaj dzień imienin mego brata Edwarda. - Szopen westchnął. Dodałem:
- W dniu patrona mego brata chcę cię prosić o upominek dla siebie.
Szopen na to:
- Dam ci, co chcesz. Odpowiedziałem:
- Daj mi twą duszę.
- Rozumiem cię: weź ją - odrzekł mi Szopen.
I usiadł na łóżku.
Niewypowiedziana radość, a jednocześnie obawa mnie owładnęły. Jak wziąć tę drogą duszę, by ją oddać Bogu? Ukląkłem i z gorącą w sercu prośbą do Boga się zwróciłem: "Weź ją sam Panie." Podałem Szopenowi krucyfiks i złożyłem go w jego dłoniach; łzy gorące płynęły mu z oczu. Zapytałem go:
- Czy wierzysz? Odrzekł mi:
- Wierzę.
- Jak matka twoja cię uczyła? Odparł:
- Jak matka moja mnie nauczyła.
Ze wzrokiem utkwionym w krucyfiks spowiadał się, płacząc. Przyjął Wiatyk i ostatnie Namaszczenie Olejem św., o które prosił.
Od tej chwili cały, rzec można, opromieniony łaską Bożą, a raczej Bogiem Samym, stał się jakby innym człowiekiem; więcej powiem, jakby świętym.
Tegoż dnia rozpoczęła się agonia Szopena: trwała cztery dni i cztery noce. Cierpliwość, ufność w Bogu i często radość nie ustępowały z jego twarzy, aż do ostatniego tchnienia. W momentach największych cierpień mówił o swym szczęściu, dziękował Bogu, głosił swą miłość dla Niego i swe pragnienie ujrzenia Go conajrychlej. Opowiadał swe szczęście przyjaciołom którzy przychodzili pożegnać go i czuwali w sąsiednich pokojach. Nie pozostawało mu już tchu prawie; konał; nie skarżył się więcej; chwilami tracił przytomność umysłu. Stroskani przyjaciele przychodzili tłumnie do jego sypialni, oczekując ze ściśniętem sercem śmierci... W pewnej chwili Szopen, otworzywszy oczy i spostrzegłszy ten tłum, zawołał:
- Co oni tu robią? Dlaczego się nie modlą? Wszyscy uklękli za mną; odmawiałem litanję za konających, której obecni, nawet protestanci, odpowiadali.
Dniem i nocą, prawie nieustannie, ściskał me ręce, jakby nie chcąc mnie opuścić i mówił:
- Nie zostawisz mnie w tej ważnej, uroczystej chwili. Przylgnął do mnie jak dziecko, co ma zwyczaj tulić się do swej matki, kiedy jakieś niebezpieczeństwo mu grozi. Ciągle powtarzał słowa: "Jezus, Maryja". Całował krzyż w przedziwnym uniesieniu wiary, nadziei i wielkiej miłości. Czasami zwracał się do obecnych przyjaciół z najwyższą tkliwością, mówiąc:
- Kocham Boga i kocham ludzi! Uświadamiam sobie, że umieram. Módlcie się za mnie. Zobaczymy się w niebie!
Do lekarzy, którzy pragnęli przedłużyć mu życie, odezwał się:
- Pozwólcie mi umrzeć; Bóg mi przebaczył i wzywa mnie do siebie; zostawcie mnie - chcę umrzeć. I jeszcze:
- To piękna wiedza, co umie przedłużać cierpienie; gdybyż przydało się ono na zadośćuczynienie za winy moje! Ale jeśli tylko, by mnie męczyć i sprawiać ból tym, którzy mnie kochają - piękna wiedza!
Mówił również do otaczających go lekarzy:
- Wymierzacie mi za nic bolesne cierpienia, a może pomyliliście się? Ale Bóg się nie omylił. Bóg mnie oczyścił. Ah! jak Bóg jest dobry, że karze mnie na tym świecie! Jak Bóg jest dobry!
Przed samym zgonem Szopen, co zawsze był tak wytworny w mowie, chcąc mi zaświadczyć niejako całą swą wdzięczność, jak również by mi okazać, jak nieszczęśliwi są ci, którzy bez sakramentów umierają, nie zawahał się wypowiedzieć:
- Bez ciebie, mój drogi, zdechłbym jak wieprz.
W chwili śmierci powtórzył raz jeszcze słodkie Imiona Jezusa, Maryi, Józefa; zbliżył krucyfiks do ust swoich i serca, a przy ostatniem tchnieniu, wyrzekł te słowa:
- Jestem u źródła szczęścia!
I skonał.
Tak umarł Szopen.