Jak umierał św. Franciszek?

W życiu Biedaczyny me miało zabraknąć żadnego z rysów składających się na wykończone arcydzieło. Toteż śmierć jego była harmonijnym dopełnieniem życia. Ostatnie tygodnie, jakie na tym świecie spędził, przypominają schyłek pięknego dnia, kiedy to słońce, zanim odejdzie za linię widnokręgu, ozłaca świat nadmiarem blasków. Tak również u progu rozstania się ze swymi Franciszek powtarza im po raz ostatni swe myśli przewodnie, zalewa ich całą czułością serca.

Przyszedł odwiedzić Biedaczynę przyjaciel jego, lekarz z Arezzo. Zwał się on Buongiovanni. Lecz chcąc okazać posłuszeństwo tym słowom Ewangelii, w których Chrystus Pan powiada "iż Bóg jeden jest dobry", Franciszek nie nazywał go inaczej jak Finiatus lub Bembegnate.

- Co mniemasz o mojej wodnej puchlinie, Bembegnate? - zapytał Franciszek gościa.

- Bracie - odparł wymijająco lekarz - mniemam, iż za łaską Bożą wszystko będzie dobrze.

- Proszę cię, nie zatajaj przede mną prawdy, albowiem tak wielce pragnę wolę Bożą pełnić, iż obojętne mi zali żyję lub zemrę.

- Skoro tak jest - odparł medyk - powiem ci, iż zgodnie z naszą fizyką, schorzenie twe jest nieuleczalne i moim zdaniem zemrzesz W końcu września lub z początkiem października.

Chory wzniósł ręce ku niebu i z radością wielką zawołał: - Bądź pozdrowiona, siostro moja śmierci! Po czym, zwracając się do jednego z braci - przywołał brata Anioła i brata Leona, - rzekł - ażeby przyszli śpiewać przy mym łożu!

Choć dławili się od łkania, bracia zaintonowali "Pieśń o Bracie Słońcu". Lecz tym razem, przed ostatnią strofą, święty przerwał i dodał następujące wiersze:

"Bądź pochwalony, Panie, za siostrę [naszą śmierć cielesną, której żaden żywy człowiek nie ujdzie. Biada umierającym w stanie śmiertelnego grzechu, Szczęśliwi natomiast ci, co spełnią wolę Twą świętą, albowiem wtóra śmierć nie zdoła im zaszkodzić!"

Odtąd towarzysze Biedaczyny śpiewali Pieśń Stworzeń z dodatkiem tej nowej strofy. "Wykonywali ją po kilka razy dziennie, ażeby pokrzepić jego ducha omdlałego i nawet czynili to w nocy gwoli zbudowaniu i rozrywki ludzi zbrojnych, trzymających straż przed pałacem".

Znaleźli się jednak tacy, co nie byli pewni, czy świętemu, którego relikwie staną się niebawem przedmiotem kultu, wypada przed śmiercią zachowywać, się w ten sposób. Między innymi, brat Eliasz, któremu zapewne już chodził po głowie projekt przyszłej bazyliki, zagadnął świętego: "Ojcze najdroższy, raduje mię to wiele, iżeś taki pogodny. Atoli obawiam się, by w tym mieście, gdzie czczą cię jak świętego, ludzie nie gorszyli się tym, iż jeno w taki sposób sposobisz się na śmierć".

[347]"Ostaw mię, bracie, odparł Franciszek, albowiem pomimo wszystko co cierpię, czuję się tak bliski Bogu, iż nie zdołam powstrzymać się od śpiewania".

Choroba objęła już cały organizm. Po wodnej puchlinie nastąpiło tak krańcowe wychudzenie, iż lekarze nie mogli się nadziwić, jak taki szkielet może jeszcze żyć. Chory cierpiał straszliwie. Jeden z braci zapytał go, czy nie wolałby umrzeć z rąk oprawców, niżeli być ofiarą podobnych katuszy. "Wolę, odparł święty, to co Bóg na mnie dopuszcza. Atoli przyznaję, iż najsroższe męczeństwo nie byłoby tak nieznośne jak trzy dni podobnych cierpień".

Pewnego razu wydało się braciom, iż święty już kona. Rzucili się na kolana wokół jego łoża, by otrzymać ostatnie błogosławieństwo. Franciszek, który już nic nie widział, zapytał czy trzyma rękę na głowie generała. Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, rzekł: "Bądź błogosławiony, synu! W twej osobie błogosławię, o ile mogę, wszystkim braciom i synom umiłowanym. Trwajcie zawsze w bojaźni Bożej, dziatki moje, albowiem grożą wam pokusy wielkie, a czas próby się zbliża. Co do mnie, to spieszno mi do Pana naszego i odchodzę pełen ufności w Tym, któremu całym sercem służyć pragnął".

Lecz i tym razem obawy okazały się jeszcze płonne. Biedaczyna nie mógł umrzeć w pałacu.

Zgodnie z życzeniem chorego, brat Eliasz postanowił przenieść go do Porcjunkuli. Radni miasta Asyżu wyrazili zgodę pod warunkiem wszelako, iż towarzyszyć mu będzie poczet zbrojnych. Orszak minął główną bramę miejską i ścieżką wijącą się między oliwkami, skierował się ku równinie. Niewidomy coraz to pytał, gdzie się znajdują. Gdy doszli do Świętego Zbawiciela przy murach, obok krzyżackiego leprosorium, prosił, by postawiono nosze na ziemi i obrócono go twarzą do Asyżu.

Z tego miejsca można ogarnąć wzrokiem całe miasto, jego wały, wieżyce, spadziste uliczki, spiętrzone domy i, nieco na prawo, klasztor św. Damiana. Powyżej wznosi się nagi szczyt Sasso Rosso, dźwigający ruiny zburzonego zamczyska. W oddali rysuje się wierzchołek góry Subasio, znaczony kilkoma szarymi punkcikami: pustelnią Carceri.

Franciszek uniósł się na noszach. Zdawało się, że wpatruje się długo w ten swojski krajobraz, którego wygasłe jego źrenice nie mogły już dostrzec. W końcu, z trudem unosząc rękę, uczynił znak krzyża. "Bądź błogosławione, rzekł, miasto umiłowane. Ciebie, coś było niegdyś jaskinią zbójców, Bóg wybrał, byś stało się mieszkaniem tych, co Go znać będą i roztoczą wśród ludu woń czystego żywota. Panie Jezu, Ojcze wszelkiego miłosierdzia, pomnij na obfitość łask, któreś temu miastu wyświadczył. Niechże pozostanie ono na zawsze przybytkiem sławiących Imię Twe błogosławione, na wieki wieków. Amen".

Orszak, który doszedł był do połowy drogi, ruszył dalej i niebawem przybyli do Maryi Panny Anielskiej,

Chorego umieszczono w chacie, o kilka kroków od kaplicy. To leśne ustronie, tylekroć nawiedzane przez Ducha Bożego, stanowiło bez wątpienia najodpowiedniejsze tło dla śmierci Biedaczyny, tej śmierci tak promiennie radosnej. Franciszek pożegnał się ze światem z tą samą dwornością i prostotą, jakie znamionowały wszystkie czyny jego życia. Nie zapomniał o niczym, o nikim. Wszystkich bez wyjątku: synów i córki, miejsca które miłował, panią swych myśli, wszelkie stworzenia, z którymi czuł się tak ściśle zbratany, nie omieszkał pożegnać i pobłogosławić.

Polecił braciom ukochaną Porcjunkulę. "Święte to miejsce, rzekł im. Otaczajcie je przeto zawżdy czcią wielką i nie opuśćcie go nigdy. Albowiem tu Pan rozmnożyć nas raczył, tu nas swymi natchnieniami oświecał, tu zażegł w sercach naszych ogień swej miłości".

Dla uczczenia swej Pani, świętej Biedy, kazał, by go nagiego ułożono na gołej ziemi. Zasłaniając ręką zraniony bok, rzekł do braci: "Jam dokonał swego zadania, niechże was Chrystus pouczyć raczy jak macie spełnić wasze!" Czekał, by przyniesiono mu, jako ostatnią jałmużnę szaty potrzebne na tych kilka ostatnich chwil życia. Gwardian przyniósł je i głosem urywanym od łkań rzekł: "Przynoszę ci te spodnie, tunikę i kaptur. Ażebyś zaś nie mniemał, iżeś ich właścicielem, zabraniam ci, w imię świętego posłuszeństwa, oddawać je komukolwiek". Słysząc ten zakaz, pisze Celano, biedny ślepiec o wyniszczonym ciele i głowie znaczonej straszliwymi ranami, zadrżał z radości. Po czym złożono go ponownie na posłaniu. Obecni prosili go; by im przebaczył wszystko, czym go mogli zmartwić, i ponownie błagali o błogosławieństwo. Każdemu po kolei kładąc rękę na głowie, Franciszek oświadczył, iż wszystkim obecnym przebacza ich błę[348]dy i przewinienia. Po czym dodał zwracając się do Bernarda z Quintavalle: "Rozgrzeszam tudzież i błogosławię w miarę sił moich, i więcej nawet, wszystkich braci nieobecnych. Przekaż im te słowa i pobłogosław ich w moim imieniu". Obawiając się nie bez słuszności, by najstarszy towarzysz, weteran jego rycerskiej drużyny, nie padł ofiarą prześladowań, dodał: "Nakazuję, aby zawżdy miłowano w zakonie szczególniejszą miłością, drogiego mego brata Bernarda, który pierwszy rozdał swe mienie ubogim i wespół ze mną wstąpił na drogę Ewangelii".

Franciszek nie zapomniał oczywiście również o siostrze Klarze, o której dowiedziano się właśnie, że we łzach tonie na myśl o rychłej stracie opiekuna i ojca. Święty kazał zanieść swej "umiłowanej roślince duchowej" następujące słowa: "Ja nędzny brat Franciszek pragnę aż do końca kroczyć szlakiem ubóstwa, którym kroczyli Pan nasz i Matka Jego, i zaklinam was, córki moje. byście, nie bacząc na rady jakich by wam w przyszłości udzielano, nigdy z niego nie zboczyły". "Tudzież rzekniesz Pani Klarze[1], dodał zwracając się do posłańca, iż zabraniam jej smutkom się poddawać, albowiem przyrzekam jej, iż ona i siostry ujrzą mię niebawem".

Myśl jego wybiegła również ku rzymskiej przyjaciółce[2]. "Smutek nader wielki przepełniłby jej serce, gdyby się dowiedziała, iżem nie uprzedziwszy jej, ten padół smutku opuścił". I począł dyktować następujący list:

"Jejmości Pani Jakubie, słudze Bożej, brat Franciszek, Biedaczyna Chrystusów, zjednoczony z nią w Duchu Św[iętym] śle pokłon w Panu naszym. Przyjaciółko najdroższa, donoszę Ci, iż bliski już kres żywota mego, jak to Chrystus błogosławiony wyjawić mi raczył. Przeto skwapliwie udaj się w drogę, jeślibyś mię jeszcze ujrzeć pragnęła. Zabierz ze sobą całun włosienny dla owinięcia ciała mego i wszystko, czego potrzeba do pochowku. Przywieź tudzież, uprzejmie proszę, tych przysmaków, którymiś mnie raczyła, gdym w Rzymie chorzał..."

Dyktando listu doszło do tego miejsca i goniec czekał gotów skoczyć na koń, gdy rozległ się nagle tętent licznych rumaków. To pani Jakuba z obu synami i świtą przyjechała z Rzymu. Opowiadała później, iż to sam Bóg natchnął ją w czasie modlitwy postanowieniem udania się do Asyżu. Jeden z braci przypadł do łoża chorego. "Pomyślną wieść ci zwiastuje", zawołał bez bliższych objaśnień. "Niech Bóg będzie pochwalny. Niech drzwi przed nią roztworzą, albowiem zakaz uczyniony niewiastom przekraczania tego progu, nie dotyczy brata Jakuby".

Pani Jakuba zaopatrzyła się we wszystko, co mogło być potrzebne do pogrzebu: welon do zasłonięcia oblicza, poduszkę, na której głowa miała spocząć w trumnie, zgrzebne płótno do owinięcia ciała, oraz wosk na świece do czuwania przy zwłokach i na uroczystość żałobną. Przywiozła również owo ciasto z migdałami, które tak smakowało świętemu. Jednakże chory ledwie go skosztował. Na jego prośbę zjadł je Bernard z Quintavalle. Ponieważ w stanie chorego nastąpiła nagła poprawa, pani Jakuba myślała wracać do Rzymu. Lecz Franciszek prosił ją, by zatrzymana się do następnej niedzieli, zapewniając ją, iż na pewno dłużej nie pociągnie.

Zwracając się do otaczających rzekł: "Gdy koniec już będzie bliski, położycie mię znów na ziemi jak przed trzema dniami. Gdy zaś skonam, pozostawcie mię jeszcze przez czas jakiego potrzeba dla ujścia mili drogi". Coraz częściej rozlegała się teraz w chacie Pieśń o Bracie Słońcu ze strofą sławiącą Siostrę naszą: Śmierć.

W piątek, 2 października kazał przynieść sobie chleba, pobłogosławił go i jak Chrystus w Wieczerniku, rozdał między obecnych braci.

Następnego dnia, który miał być ostatnim dniem jego życia, prosił, by przeczytano mu dzieje Męki Pańskiej według św. Jana. "Ta, przed którą nikt chętnie drzwi nie otwiera" zjawiła się dopiero o zmierzchu. Zaledwie ujrzał ją wchodzącą, Biedaczyna powitał ją dwornie: "Bądź pozdrowiona, Siostro moja, śmierci!" rzekł i prosił medyka, by zechciał, wzorem heroldów, uroczyście obwieścić przybycie oczekiwanego gościa. "Albowiem", dodał, "ona to mię wwiedzie. do żywota wiecznego".

[349]Złożono go na ziemi na zgrzebnym prześcieradle. Dla uczczenia żałobnej zwiastunki, kazał sobie posypać głowę prochem i popiołem. Potem słabnącym już głosem zaintonował Psalm 142, który podchwyciły za nim głosy wszystkich obecnych.

"Voce mea ad Dominum clamavi... Głos mój wołał ku Panu. głosem mym wzywałem odwiecznego... Na ścieżce, po której kroczę zastawiono na mnie sidła, nikt już nie dba o mnie. Przeto krzyczę ku Tobie, Panie, nadziejo moja i cząstko w ziemi żyjących. Uwolnij mię od tych co mię ścigają. Wyrwij duszę mą z więzienia, ażebym szedł chwalić Imię Twe. Albowiem czekają mię sprawiedliwi, Ty zasię dasz mi nagrodę".

Celę osnutą mrokiem zaległa wieka cisza. Franciszek leżał nieruchomo. Zaś pochyleni nad nim bracia, spostrzegli, iż skonał.

"Umarł śpiewając, powiada Celano, w czterdziestym szóstym roku życia, a dwudziestym swego nawrócenia".

Natychmiast niezliczone mnóstwo skowronków przypadło do dachu chaty. Żałosnym klangorem długo opłakiwały śmierć przyjaciela. W tejże godzinie pewien święty braciszek ujrzał olśniewającą gwiazdę unoszącą się na białym obłoku ponad rozległymi wodami, a wznoszącą się prosto ku niebu. Dusza Biedaczyny, ulatywała ku wieczystej szczęśliwości.

Ciało zaś jego uległo jak gdyby przeobrażeniu. Wykrzywione cierpieniem członki stały się giętkie jak członki dziecka. Oblicze jaśniało anielską pięknością Rana otwartego boku podobna była do pąsowej róży. A na jego ciele, niegdyś śniadym, obecnie lśniącym perłową bladością, stygmaty rąk i nóg. odcinały się niby czarne klejnoty na białym marmurze. Rzekłbyś, sam Boski Ukrzyżowany zstąpił z krzyża.

Przez całą noc las rozbrzmiewał śpiewem, psalmodią braci, zmieszaną z pieniami przybyłej ludności.

W niedzielę, 4 października, z samego rana utworzył się kondukt, odprowadzający do Asyżu śmiertelne szczątki świętego. Do braci mniejszych śpiewających hymny, przyłączyli się okoliczni mieszkańcy, niosąc zapalone świece i oliwne gałązki. W obawie przed ewentualną napaścią Perugiari spieszono ku miejskim wałom. Jednakże w oznaczonym miejscu pochód zboczył z drogi, by spełnić ostatnie życzenie zmarłego i zanieść go do św. Damiana. Otwartą trumnę wniesiono do kaplicy pustelni, by Klara mogła po raz ostatni ujrzeć oblicze umiłowanego Ojca, łzami pożegnać jego zwłoki i ucałować święte stygmaty.

Po czym orszak ruszył w drogę ku kościołowi świętego Jerzego, gdzie na razie spoczęło ciało Biedaczyny. Cztery lata później 25 maja 1233 r. przeniesiono je do krypty bazyliki, wznoszonej przez brata Eliasza. I w tej wspaniałej budowli czcimy dotąd prochy świętego Franciszka.

[1] Św. Klara idąc w ślady Serafickiego Ojca porzuciła dom rodzinny, poświęciwszy się na służbę Bożą. Dała początek II Zakonowi pod nazwą Ubogich Panien czyli Klarysek.

[2] Mowa o pobożnej matronie rzymskiej, Jakubie z Settesoli, wdowie po rycerzu Gracjanie Frangipani, którą święty nazwał "bratem Jakubą", a u której gościł, gdy przebywał w Wiecznym Mieście.